środa, 11 września 2013

Pechowy wtorek, czyli czego nie robic w Australii.



No i nadszedł ten dzień. Dzień, na który "czekałam" od dawna, który napawał mnie strachem, którego nie chciałam przeżywać. Dzień, w którym odwiedził mnie ON. Wielki, włochaty, obrzydliwy pająk. Dzień, w którym prawie porwał mnie ocean. Dzień, w którym grzałam się pod 3 kocami i kołdra a Z. chciał mnie wieźć do szpitala. Moje wczoraj.


Zacznę od początku, bo historia z pająkiem była jedynie częścią wspaniałego dnia wczorajszego. Rano, jako że miałam wolne, postanowiłam iść z Harnasiem na spacer nieco dłuższy niż zazwyczaj... pomyślałam, że przejdę się na półwysep Cape Bauer o którym pisałam w poprzednim poscie. No i wyruszyliśmy. Pełni zapału, z uśmiechem na ustach i mordach. Ostatni tydzień był dla mnie ciężki, więc miałam ochotę się po prostu "wyżyć", zmęczyć, wyładować swoje frustracje. Postanowiłam, że będę szła tak długo, aż poczuje się lepiej. No i szłam, od 9 rano. Było dosyć wietrznie, więc po pierwsze, nie czułam słońca, a po drugie, muchy nie nadążały mnie gonić bo były hamowane przez wiatr. Doszłam do półwyspu, szłam dalej, znalazłam małą rzeczkę z mostkiem, szłam dalej... i dalej. Oczywiście jak to ja, nie mogłam iść prosto ścieżką - jak człowiek, bo zobaczyłam dziką plaże. Zlazłam po kamieniach na dół w miejscu gdzie klif był niziutki, żeby dać Harnasiowi się wybiegać. Szłam i szłam wzdłuż oceanu, buty pełne piachu. W pewnym momencie, może godzinę później, plaża się skończyła. Poczułam, że wiatr jest silniejszy. Cholera. Ta plaża jest coraz węższa i węższa. Co się dzieje. Spojrzałam na zegarek. Jedenasta. No to jestem daleko od domu. Zawróciłam. Kiedy znalazłam się w tym przepięknym miejscu, brzeg był szeroki na mniej więcej 10 metrów. Klif, 10 metrów piachu usłanego meduzami i kamieniami i ocean. Teraz było go połowę. Woda zaczęła wzbierać a fale były coraz większe i sięgały coraz dalej w głąb. No to przerąbane. Biegnę, BO MNIE ZARAZ ocean ukradnie. Ale biec się za bardzo nie dało, bo piasek był sypki. Pomyślałam, że najbardziej rozsądnym będzie zadzwonić do Z. żeby po mnie przyjechał a jednocześnie iść jak najszybciej w stronę "ścieżki". BRAK ZASIĘGU. No i dupa. Dupa, dupa, dupa. Zawsze muszę się wpakować. Starałam się jak mogłam, zapadając się w piachu, uratować swoje mierne dupsko przed zatopieniem. Po 40 minutach walki, doszłam do miejsca w którym mogłam się bezpiecznie wspiąć. Z wiatrem we włosach, już spokojnie, powędrowałam z powrotem do domu. Obolała, wkurzona i spocona doszłam najpierw do apteki (żeby się przywitać) a później do naszej willi na polu. Marząc tylko o wygodnym fotelu, zaczęłam szperać w torebce szukając kluczy. Nikt nie zgadnie... Bo to chyba największy niefart na świecie. Tadaam! Nie mam kluczy. 


Z przyzwyczajenia, nie zamykam drzwi kluczami tylko zatrzaskuje. I moje przyzwyczajenie mnie zgubiło. Na szczęście na moim polu, zasięg można znaleźć. Z. przyjechał po 10 min., otworzył mi garaż "klikając z samochodu". Nawet nie wysiadł, bo musiał wracać do apteki. Byłam uratowana. A przynajmniej myślałam, że jestem.


W domu zrobiłam sobie kawkę i zrelaksowana usiadłam przed laptopem. Porozmawiałam z rodzicami, przeczytałam najnowsze newsy, odpowiedziałam na maile. W pewnym momencie zaniepokojona dziwnym zachowaniem Harnasia, postanowiłam sprawdzić czemu piszczy i szczeka przy kuchennych drzwiach na taras. Cała ściana jest przeszklona i można ją otworzyć jak rozsuwane drzwi. Za szkłem znajduje się druga "ściana"/drzwi, stworzone z siatki. To tzw. screan, który ma uchronić przed nieproszonymi gośćmi, czyli pająkami, robalami, wężami, myszami, jaszczurami itp. Ale chroni, jedynie jak się go zamknie do końca. Dokładnie... Nie zamknęłam. Niechcący zostawiłam może centymetr czy dwa...


Mój nowy zwierzak domowy.


I nawiedził mnie. Jeszcze dziecko. Jakieś 8-9 cm. Nieduży, jak na jego gatunek. Huntsman. Dlaczego taka nazwa? Hunt czyli polować, man czyli człowiek. Auć. Huntsman nie jest jadowity, jednak rocznie powoduje tysiące wypadków drogowych. Jak? "Chowa się" w samochodzie i nagle na autostradzie, gdzie jedziesz z prędkością 110-120 km/h, spada Ci na głowę albo wchodzi w nogawkę. Jest niezwykle szybki. I bydlak z niego jakich mało. Niektóre gatunki w Azji osiągają nawet 25-30 cm.




Oczywiście jak wszelkie obrzydliwce, musi być także stałym rezydentem Australii. Słyszałam wiele historii o próbach wynoszenia Huntsmana z domu, bo przecież to pożyteczny pająk, który zje wszystkie inne jadowite, bo jest wielkim bydlakiem. Zawsze, ZAWSZE powtarzałam, że ja się z nim NIE zaprzyjaźnię. Po przyjeździe do Streaky Bay pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy, było spryskanie domu i podwórka specjalnymi chemikaliami, unicestwiającymi tego typu stworzenia. Nazywa się to "pest control". Okazało się też, że człowiekiem odpowiedzialnym za powyższą "brudna robotę" w naszej wsi jest sąsiad "zza płota". Po wykonaniu przez niego zlecenia, z wdzięczności upiekłam mu muffinki. A dobro zawsze powraca.

Po obejrzeniu mojego nowego domownika ze wszystkich stron, opublikowaniu jego zdjęcia na facebooku i wysłuchaniu rad, że nie powinnam go zabijać tylko potraktować zmiotka i wymieść na zewnątrz, postanowiłam: TO OBRZYDLISTWO MUSI SKOŃCZYĆ ŻYWOT, BO NIE ZASNĘ. Pobiegłam do Petera zza płotu. Otworzył mi uśmiechnięty. Wykrzyczałam mu z łzami w oczach, że mi potwor do domu wlazł i że błagam żeby go zabrał i ze upiekę następne muffinki .. a on się śmieje. 

Rozmowa:
P: hehe, wy obcokrajowcy to jesteście zabawni, hehehe
Rzeczywiście. Ha. Ha. Ha.
E: Mógłby mi Pan pomoc? Proszę.
P: Nie martw się, spryskałem dom niecały tydzień temu potrójną dawka trucizny, tak jak prosiliście. Obserwuj żeby nigdzie nie zwiał i w ciągu 2h powinien być martwy. 
E: A jak nie? Albo jak ucieknie gdzieś?
P: To przyjdź znów. 

No dobra. Wróciłam do domu. Patrze na pająka, a mu się już przednie nóżki złożyły. Myślę sobie.. hm.. chyba działa. Po kolejnych 40 minutach, trzymał się ściany już tylko jedna nóżką. Później odpadł zupełnie i spadł na plecki na kuchenna posadzkę. Tak skończył żywot. W ciszy. Bez huku kapcia. W spokoju. Nasz Huntsman.

Z. wrócił do domu. Okazałam mu ciało, z duma że przeżyłam to sama i nie potrzebuje nawet wsparcia psychoterapeuty. Uciekł do innego pokoju. 

Popołudniu, byłam strasznie zmęczona. Prawie 20 kilometrowy poranny spacer i przygoda z pająkiem wyssały ze mnie cala energie. Położyłam się z laptopem na kolanach. Z. popatrzył na mnie podejrzliwie. Było mi strasznie zimno. Przykryłam się jednym kocem, później drugim.. Później zaczęłam się trząść. Moj farmaceuta zaczął dociekać co się dzieje.. Podał mi termometr. Kiedy wyciągnęłam rękę z pod wszelakich "ocieplaczy", aż krzyknął. Była purpurowa. Podobnie jak i mój dekolt i plecy. Podczas porannego spaceru, przez wiatr nie czułam słońca. Nie nałożyłam żadnego kremu z filtrem. Zważywszy na to, że mamy jeszcze końcówkę zimy i ludzie przy 20C chodzą w płaszczach, nie spodziewałam się opalenizny. Poparzyłam się. Poważnie. Australia ma najwyższy na świecie odsetek nowotworów skóry, bo promienie UV są tu tak silne. Mówi się, że słynna "dziura ozonowa" jest właśnie nad nami. Krem to podstawa i powinnam o nim pamiętać bez względu na wszystko... Zostałam potraktowana tysiącem maści i pigułek, bo taka dola narzeczonej farmaceuty. Mimo tego, Z. był przerażony, bo do 1 w nocy majaczyłam "zimno.. ziiimno.. zimnooo".. A jednocześnie, jako twardziel z Polski, wyraźnie odmawiałam wycieczki do szpitala, twierdząc, że nie takie tragedie przeżyłam i będę cała i zdrowa.

W końcu zasnęliśmy. Dziś był dobry dzień. Normalny. Na szczęście.

...

niedziela, 8 września 2013

Ostatni tydzien.



Ostatni tydzień upłynął jak z bicza strzelił. Wybory, depresja, tęsknota, wybory, płacz i jęki, nowy premier. Jak w kalejdoskopie. Emigracja nigdy nie będzie tylko piękną bajką. Żeby nie wiem jak starać się czerpać z niej jak najwięcej dobrego, czasami przychodzi po prostu CHOLERNA tęsknota za domem. I złapało mnie. Poważnie. Cały tydzień, 7 dni. Harnaś cierpiał bo spacery były krótsze, Z. cierpiał bo kontakt z zamyśloną mną był poważnie ograniczony. A ja po prostu musiałam sobie potęsknić. Musiałam pomyśleć, przeboleć, żeby przeszło. Nie przeszło. Jeszcze. Ale przejdzie jak zawsze. W końcu, zapewne szybciej niż myślę.

Kocham Australię, ludzi, styl życia. Ale chyba inaczej jest jak planujesz emigracje. Jak jesteś zły na swój kraj i po prostu chcesz uciec. Ja zła nie byłam i żyło mi się dobrze. Podjęłam decyzje, która według wszelkich aspektów, dla nas obojga była najlepsza. Nigdy nie będę jej żałować i jest tu wspaniale. Nie zmienia to faktu, że czasami po prostu brakuje mi znajomych twarzy na ruchliwych ulicach, mówienia w swoim własnym języku, obiadów u babci, kłócenia się z mama, Wojciecha w CAŁOŚCI i browara z Elena czy Mariuszem na "Strychu". W sumie to browara z kimkolwiek, gdziekolwiek byleby po polsku. Moich przyjaciół i ich psów co są mądrzejsze ode mnie (Ta której imienia nie można wymawiać :*). Lipowej. Balkonu na Sukiennej. Mojego wkurzającego brata, od którego wydębić uśmiech to zadanie graniczące z cudem, a mi parę razy się udało. Drobnych rzeczy. Po prostu. Po ludzku.

Za starym przysłowiem "Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Problem w tym, że Australia, to nie Londyn czy Paryż. Od domu dzieli mnie 30-godzinny lot i przynajmniej 3000$. Faktem jest, że mieszkam teraz w "raju" na ziemi, ale ten raj mógłby być trochę bliżej Polski. CHOLERA.

Dość. Z. ku poprawie mojego nastroju, zabrał mnie dziś na krótką wycieczkę. Cape Bauer to malutki półwysep położony 2 km od Streaky Bay. Objechanie go "w całości" to około 40 km. Niby mały i na zadupiu ale przyciąga turystów z całego świata, bo można tu zobaczyć prawdziwe niezwykłości stworzone przez naturę. Problem w tym, że zaczyna się wiosna i wszelkie krwiopijcze stworzenia są teraz plaga, Nasza wycieczka była bardziej "bieganą" i "machaną" gonitwą niż kontemplacją otaczającego nas piękna.


Pierwszy przystanek: Hally's Beach. Od razu nam mówią, żeby uważać na węże, bo to także ich dom.


Oczywiście mój wierny towarzysz podroży Harnaś, musiał mieć trochę frajdy. Wiec się z nim mocowałam i ganiałam do utraty tchu.

Formacje skalne na Hally's Beach i moja ucieszona mordka.




Po plaży jak wspomniałam biegaliśmy, odganiając się od spragnionych naszej krwi much. Dobiegliśmy do samochodu po 30 minutach i powiem szczerze ze to i tak było długo, zważywszy na panujące warunki. Ruszyliśmy dalej, do znanych już nam "świszczących skał" i "dmuchających dziur". Nie moja wina, ze brzmi to okropnie po polsku.


Whistling Rocks i Blow Holes.

Dlaczego WHISTLING ROCKS? Wystarczy posłuchać.




Blow Holes to natomiast dziury w klifie z których "wystrzeliwuje" woda jak z małej armatki ^^

Mała dziurka w klifie.
I tak po 1.5h zakończyliśmy przygodę, bo obsiadły nas muchy. Wróciliśmy do domu.

Co do wyborów, Tony Abbott został nowym premierem Australii. Co to oznacza dla nas? Zaostrzenie przepisów emigracyjnych, wiec jeśli ktoś ma plany, żeby emigrować do Aus. radze to robić jak najszybciej.

poniedziałek, 2 września 2013

Jaszczury i bezdroża.. czyli niedzielna wyprawa po zakupy.



Niedziela, dzień Boży. Jak to Z. zwykł powtarzać "powinno się zostać w łóżku i lenić się do wieczora". Oczywiście, taki był nasz początkowy plan. Niestety, zawsze jak sobie coś postanowię wychodzi zupełnie na opak.

Od 6 rano walałam się próbując zasnąć.. jeszcze godzinkę, dwie.. NIC. Wstałam. Posprzątałam. Wyszłam z Harnasiem. Wróciłam. Położyłam się w nadziei, że jednak dane mi będzie się zdrzemnąć. DUPA. Wzięłam prysznic, upiekłam muffinki, usiadłam. Na zegarku dopiero 9 rano a ja się nudzę.. okropnie. Jako że samolub ze mnie, zaczęłam swoja litanie: "Z.! Zeeeeeet! pora wstawać śpiochu!". Oczywiście niedziela, 9 rano to jak najbardziej jest pora, żeby jeszcze SPAĆ.. długo spać, ale przecież nie mogę się nudzić sama, wiec Z. musi pocierpieć ze mną. Będzie ciekawiej. Wiec z uporem maniaka wyśpiewałam ponownie, tym razem głośniej i bardziej stanowczo: "Zeeeeeeeeeeeeet!!! Wstawaaaj!". Jako że mój mężczyzna polski zna i rozumie, a nawet czasami używa, usłyszałam gniewne: "Jestem spiocho kur*a! Ce spat!".... Jak to uparciuszka, wiecznie hiperaktywna, po 20 minutach postawiłam go na nogi, skacząc i wołając "Wstawaj śpiocho!" (zachęcałam do tego tez Harnaska, ale ten jedynie szczekał i ślinił się po ścianach). W tym całym "burdelu", w końcu, w pół przytomny Z., spytał mnie "Eeeeh... Co ce?". I to był koniec. Wiedziałam, że teraz mogę "wydębić" wszystko. Opowiedziałam: "Nudzę się! Chce NA ZAKUPY!!!". Z mina, jakby ktoś go walną w brzuch, Z. poszedł pod prysznic.

Po 30 min. siedzieliśmy już wygodnie w samochodzie. Podjechaliśmy pod nasz wiejski supermarket o wdzięcznie brzmiącej nazwie IGA (po australijsku Aj-Dżi-Ej). Niestety, nie byłam usatysfakcjonowana w pełni. Zaczęłam marudzić, że chce na wycieczkę, że w domu nudno, że taki piękny dzień i w ogóle, że strasznie ale to strasznie proszę. Z. nie miał wyboru...

Kierunek CEDUNA, największe miasteczko w promilu 300 km. (dodam, że te największe miasteczko posiada imponujące 2500 mieszkańców). Z. niezadowolony, bo jedyny dzień wolny spędzi za kołkiem. Ja oczywiście - cała w skowronkach. Jedziemy.

Pogoda piękna, około 25C, słońce daje po oczach (chociaż u nas jeszcze zima). Nagle, 20 km od Streaky Bay, Z. daje ostro po hamulcach. Byłam pewna, że to reakcja na przyczajonego w krzaczorach kangura.. ale nie. Zobaczył wielkiego jaszczura i wiedząc, że jestem miłośnikiem tego typu stworzeń chciał mi go pokazać. Jechaliśmy autostradą, a tam nie można zachowywać się jak  "ślimak" wiec zaczęłam go uspokajać... "Na pewno zobaczymy jeszcze coś, spokojnie, mamy dużo czasu". Mój zawiedziony mężczyzna ruszył dalej.. ale tylko nie całe sto metrów, bo następny wielki jaszczur zagrodził nam drogę. Nie powiem co na początku mi przypominał swoim kształtem, bo byłoby to wysoce niestosowne.

Zdjęcie robione jeszcze z samochodu..Skojarzenia?




Pstryknęłam fotkę na szybkiego i ruszyliśmy dalej. Nagle, prawdziwa inwazja jaszczurów ogarnęła autostradę. Wymijaliśmy je co 100 metrów, dosłownie. Idzie se taki gagatek środkiem i w głębokim poważaniu ma innych użytkowników drogi. I tak przez kolejne 80 kilometrów, slalomem. Jak te stworzenie było dla nas nieznane i nigdy wcześniej go nie widzieliśmy, tak poznaliśmy je dosłownie na wylot. Na wskroś... bo ciał było tyle samo co i żywych chuliganów. I dowiedziałam się... że to "blue-tongue lizard", czyli jakaś jaszczura z gatunku niebiesko-językowych. Kiedyś słyszałam, że australijskie jaszczurki są potomkami dinozaurów.. ale na pewno nie spodziewałam się, że będą wyglądać tak:


Zaskoczony zdjęciem jaszczur, w Polsce nazywamy go:
Scynk krótkoogonowy ^^ mama Wikipedia mi podpowiedziała

Jaszczury towarzyszyły nam cala drogę, w mniejszym lub większym stopniu determinowały prędkość naszej jazdy. Po uspokojeniu szybkiego bicia serca, związanego z poznaniem nowego gada, przyszedł czas na zwiedzanie. 


Pierwszy przystanek - Haslam. Populacja - 50 osób. Mimo szczerych chęci.. niestety, nie przeżyliśmy tam żadnej przygody. Tylko much w cholerę, bo przy molo jest miejsce na grillowanie, wiec i dom wszelkiego robactwa.

Molo w Haslam.

Pomnik w Haslam i opis historii miasta.. a jako bonus kawałek starej linii kolejowej.


Po 10 minutach odganiania natrętów.. postanowiliśmy jechać dalej. Po kolejnych 30 km, zobaczyłam brązowy znak, na który polowałam. Brązowe drogowskazy w Południowej Australii, wskazują zazwyczaj jakieś niesamowite atrakcje przyrodnicze. Skręciliśmy wiec w kierunku "Point Brown". Myśleliśmy, ze dotrzemy na miejsce po 3-5 kilometrach, ale życie nie jest takie proste.. jest brutalne i niesprawiedliwe. Jechaliśmy i jechaliśmy. Pole z drogą po środku. Po 20 kilometrach zaczęliśmy się zastanawiać, czy może lepiej zawrócić. Po 1. z paliwem nigdy nie wiadomo (w Australii stacje benzynowe są co 150-200 kilometrów a z godzinami ich otwarcia tez jest rożnie, szczególnie, że jest niedziela), a po 2. nie mamy w domu nic do jedzenia a market w Cedunie zamykają o 16...

ALE NIE! Jedziemy dalej! Hej ho przygodo! Jakoś to będzie!

Po około 35 km. docieramy do punktu przeznaczenia. Było warto.




Szum fal rozbijających się o skały, kompletne nic dookoła. Tylko natura. Miałam nadzieje, że zobaczę wieloryba, bo Point Brown znajduje się na "ich drodze". Niestety, nie udało się. Mimo wszystko, w takich miejscach czujesz jedynie spokój i szczęście. Nic ci więcej nie trzeba.

Tuż obok Point Brown znajduje się, jak to Z. mówi, "miasto nazwane na moja cześć". Smoky Bay. Zrobiliśmy sobie tam krotka przerwę, żebym mogla wypalić pół paczki fajek przy molo, ku chwale mojego miasta i jego wspanialej nazwy. Co ciekawe, w Australii w niemal każdej, nawet najmniejszej wioseczce, znajdują się pomniki "wybudowane" na cześć zwykłych obywateli. Zazwyczaj są baaaardzo symboliczne. Nie tak, jak wiekszosc monumentów jakie zwykłam oglądać w Polsce - jakaś historycznie ważna postać - realistycznie wyrzeźbiony wielki człowiek z bardzo poważna mina. Tutaj wszystko jest "bliżej ludzi". Dla przykładu, w Port Lincoln jest słynny pomnik konia. Bo koń ten dla miasta jest ważny i należy mu się cześć i chwała. To nie żadna metafora. Normalny koń. Anglo-arab zdaje się. Makybe Diva, bo tak się zwie ta klacz, wygrała gonitwę "Melbourne Cup" trzy razy z rzędu! (muszę nadmienić, że na "Melbourne Cup" w Południowej Australii mamy święto narodowe i dzień wolny od pracy, tak prestiżowa jest to impreza). W Smoky Bay natomiast, jest pomnik upamiętniający tych, którzy zginęli w okolicznych wodach. Pomnikiem jest... "bocianie gniazdo".


Z. wczytuje się w tragiczne historie. I z przejęciem łapie się za głowę.

Oto oni. Barry zginął w wyniku eksplozji na statku, chociaż starał się dopłynąć do brzegu, Brian i jego syn utonęli, Stanley i Barry tez. Poula zżarł rekin, a Rees był łowcą krewetek i zginął w dziwnym wypadku na kutrze.

W Smoky, nawet ptaki wyglądały jak zjarane.. Zamiast latać czy pływać, siedziały w rządku na siatce umieszczonej w wodzie (przy każdym molo na wybrzeżu umieszczona jest specjalna siatka, odgradzająca przestrzeń, w której można pływać, bez obawy ze staniesz się fast foodem dla rekina).


Te duże to pelikany a te małe kormorany ^^

Zrelaksowani, opuściliśmy Smoky. Następne 20 kilometrów slalomu pomiędzy jaszczurkami. I znów. Brązowy znak. Laura Bay Conservation Park. Z. chciał zabłysnąć i mówi: "Jedziem do Parka Konserwowa Laura Bay". Przynajmniej się stara biedactwo... Powiem szczerze, że w tym momencie najadłam się strachu. Wjechaliśmy na NA PRAWDĘ POLNA drogę, położoną na zboczu klifu. Słyszałam jak kamienie spod kół osuwają się i wpadają do oceanu. Zaczęłam wrzeszczeć, że chce wracać, na co mój Z.: "No co ty! Taki z Ciebie łowca przygód! Nie boj się, rób zdjęcia, będziesz miała materiał na bloga ;)". Nie byłam w stanie wziąć aparatu do reki, trzymałam się kurczowo fotela.. jakby to w jakikolwiek sposób miało uratować mi życie podczas gdy nasz samochód spadałby z klifu do oceanu. Wrzeszczałam. Głośno. Ale zawrócić nie było jak, bo droga była naprawdę wąska a klif "kruchy" i każdy gwałtowny ruch, mógłby się skończyć tragicznie. Dojechaliśmy do końca. Plac i nie jest stromo. Jesteśmy uratowani. Zawrócimy. Ale .. trochę później bo skoro już tu jesteśmy żywi, na początek nacieszmy się widokami.


Z. podziwia ocean. W oddali wyspa. Pod nami jaskinie. 

Plac, który uratował nam dupska.

Czas dojechać w końcu do tej Ceduny. Z. marudzi mi nad głową: "Jestem głondny. Cem jeść!". Po 20 minutach nareszcie docieramy do celu. Z. zatrzymuje się przy pierwszej restauracji jaką zobaczył. Wchodzimy. Wita nas chudziutka i malutka kobieta około 50tki. Łamanym angielskim opowiada, co owa restauracja serwuje i jak przepyszne dania ma w swojej karcie. Pytamy skąd pochodzi. Z Jugosławii - odpowiada i patrzy na mnie wielkimi oczami, bo akcent mamy podobny. Mowie, że ja z Polski. Zaczyna się śmiać. Uradowana mówi coś w obcym języku do męża. I nagle pyta mnie "Do you want gołąbki?". Okazuje się, ze polskie gołąbki tzw. "cabbage rolls" robią furrore na australijskiej wiosce. Najpopularniejsze danie. Specjalność szefa kuchni. Najedliśmy się tak, że myślałam, że Z. będzie mnie musiał toczyć do samochodu jak wielką kulkę. Przetrwałam. Poszliśmy do spożywczaka, kupiliśmy jadło na następny tydzień. Wróciliśmy do domu, do naszego Streaky Bay, do sąsiadów owiec, do naszych pól i łąk. To było długie wyjście na zakupy.

piątek, 30 sierpnia 2013

Za co kocham Australie? Czesc pierwsza.


Dzisiaj, podczas kolejnego długiego spaceru z Harnasiem, zastanawiałam się nad tym, jak cholernie moje życie zmieniło się po przyjeździe tutaj. Jak ja się zmieniłam... Przed wyjazdem z Polski zaczytywałam się w relacjach innych emigrantów oczekując, że będę funkcjonować podobnie. Bum! moje doświadczenia nijak się maja do życia większości Polaków mieszkających tutaj. Otóż Australia to kraj kontrastów. Nowoczesność, wielokulturowość, pogoń za karierą w wielkich miastach, a w odizolowanych małych wioseczkach prawdziwy "dziki zachód". Emigranci w metropoliach nie są niczym nadzwyczajnym.. mówimy nawet, że jest tam więcej Azjatów niż Australijczyków i to jest prawdą. Jednak Polka i Egipcjanin w małym miasteczku, w społeczności czysto "farmersko" australijskiej, to coś nadzwyczajnego. Po dwóch dniach wszyscy nas znają, rozmawiają o nas, przypatrują się, wypytują jak to się stało, że tu trafiliśmy. Jesteśmy "TEMATEM", jesteśmy w centrum. Ludzie przynoszą nam babeczki, pomidory czy świeżo złowione ryby, tylko po to by nas poznać i z nami porozmawiać. Ale o tym zaraz.. Dążę do tego, że moje przemyślenia, mogą się wydać  dziwne, bo mijają się z wyobrażeniem o życiu tutaj. Ale moje życie teraz jest dziwne, inne i zupełnie oderwane od tego, co myślałam że mnie spotka.

Za co kocham Australię? Za mnóstwo rzeczy, dlatego dziś opisze tylko te najważniejsze.. te które pozwalają mi myśleć, że to najlepsze miejsce do życia na ziemi.

1. Po pierwsze LUDZIE

Kiedy zdecydowałam się na emigracje, odbyliśmy baaaardzo długą rozmowę z Z. na temat tego "jaki styl życia przyjmiemy?". Pamiętam, że powiedziałam wtedy "Nie po to emigruje, żeby żyć przyklejona do innych emigrantów z Polski czy Egiptu (chociaż rozumiem taką postawę). Chcę być częścią społeczeństwa. Zawsze będę Polką, zawsze będę miała świadomość swojej przynależności kulturowej, ale będziemy żyć teraz w Australii, wiec musimy stać się jej częścią". Z. myślał tak samo.

Od pierwszego dnia, starałam się więc "wychodzić do ludzi", poznawać ich, rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać.. Uczestniczyć w pełni w życiu naszego miasteczka. Zabawnym jest, że oceniałam swój angielski bardzo dobrze, a zorientowałam się że Australijczycy po angielsku nie mówią. Tak.. dokładnie. Szczególnie w małych miejscowościach, używają głownie "swojej gwary", slangu, z ktorego czystym i szkolnym angielskim jest może 10-15%. Chociaż byłam przerażona, starałam się podchodzić do tego optymistycznie.. Jeżeli musiałam 20 razy pytać "Co masz na myśli?" "Przepraszam, nie rozumiem, co to znaczy?" pytałam i ku mojemu zdziwieniu nikogo to nie irytowało. Musze powiedzieć, że trafiliśmy na wspaniałych ludzi, bardzo życzliwych i cierpliwych.


Pierwsza była Margaret, sześćdziesięcio paro letnia asystentka Z., która sama siebie nazwała "moją australijską mamą". Przynajmniej raz w tygodniu szykowała dla mnie jakąś atrakcje - to koncert jej chóru, to wyjście na BBQ albo do restauracji na "pieczonego na rożnie świniaka". Każdy taki wypad, sprawiał że poznawałam coraz to więcej ludzi. Byłam nawet w lokalnej gazecie, dwa razy! Wiąże się z tym zabawna historia. Pewnego dnia, Margaret zaplanowała kolejne z naszych wyjść.. Wiedziała, że w Polsce pracowałam z osobami niewidomymi, zabrała mnie więc na obchody dwudziestolecia istnienia lokalnej grupy wsparcia dla osób z dysfunkcją wzroku (Vision Impaired Mutual Support group (VIMS)). Gości było około trzydziestu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przemawiająca "Prezes grupy", poprosiła aby każdy się głośno przedstawił, tak by osoby niewidome wiedziały kto jest na sali. I się zaczęło ciche, spokojne, melodyjne wyliczanie... "James" "John" "Brian" "Cathy" "Margaret" "Linda" "Ron" "Philip" "Claire"... a tu nagle "EDYTA". Wszyscy na sali wybuchli śmiechem, bo brzmiało to rzeczywiscie jakby pośród szumu oceanu i śpiewu ptaków, ktoś nagle zaczął strzelać z karabinu maszynowego. Ludzie byli zaskoczeni, bo co robi obcokrajowiec, na spotkaniu lokalnej społeczności. Tak stałam się główną atrakcją imprezy. Moje zdjęcie z Panią Prezes trafiło do "Port Lincoln Times" i każdy chciał ze mną porozmawiać. Tutaj tez poznałam Linde, o której napisać muszę, bo jej nie da się zignorować.

Linda. Hmm.. nie wiem czy zdołam ją zilustrować słowami. Prawdziwa artystka. Angielka. W wieku około 20 lat wyruszyła na motorze w podróż dookoła świata (teraz, po 40 latach, dalej przemierza na swoim rumaku Australię). Mieszkała w Hiszpanii, Maroku, Iranie.. Była nawet w Polsce za czasów komunizmu. Piła wódkę na granicy z Chinami (nie pamiętam której). Napisała dwie książki. Maluje, śpiewa, gra na ukulele.

Książka Lindy, obowiązkowo na naszej półce.

Tak szalonego człowieka nie spotkałam w moim życiu. Wiecznie w dzierganym na szydełku berecie, z notesem w ręku (w którym zapisuje co ma do zrobienia, bo jest tego tak dużo, że nie mogłaby spamiętać). Uwielbiam ją. Stała się chyba najbliższą mi osobą i po przeprowadzce to za nią tęsknie najbardziej. Linda zwykła podjeżdżać swoim rozklekotanym samochodem pod nasz dom mniej więcej raz na dwa - trzy dni. Nie pukała. Wchodziła i nagle rozbrzmiewało głośne i piskliwe "Idiiiiitaaaa? Harnaaaaaash?". Niezależnie od tego czy byłam pod prysznicem, czy spałam, czy po prostu byłam zajęta, nie mogłam jej zignorować. Piłyśmy kawę siedząc i gawędząc na kanapie, później wychodziłyśmy na papieroska na taras. To był nasz rytuał. 


A oto i ona. Tutaj zdaje się w Nepalu.

Poznałam wiele osób i wszyscy byli dla mnie wspaniali. Pomagali, wspierali, starali się sprawić, żebym naprawdę poczuła się w Australii jak w domu i udało im się. To oni są głównym powodem, dzięki któremu kocham to miejsce.



2. Po drugie MIEJSCA i atmosfera w nich panująca

Australijskie odludzia, mogą skraść serce swoją atmosferą. To, że przyroda Australii jest majestatyczna i zapiera dech w piersiach nie jest żadną tajemnica. Zaskoczeniem jest jednak, jak te małe mieściny, rzeczywiscie przypominają kadry z filmów o "dzikim zachodzie". Pamiętacie sceny z westernów, gdzie miasteczko ma "saloon" w samym centrum, a w środku tłum roześmianych ludzi w kapeluszach kowbojskich i ogrodniczkach, trzymających w rękach wielkie kufle z piwem? Tak. Właśnie tak wygląda "pub" czy "hotel-motel" w małych australijskich miasteczkach. I z zewnątrz i wewnątrz.



Hotel w miasteczku Redhill.


Ciężko jest opisać, atmosferę panującą w australijskich, odizolowanych wioseczkach. Niby jesteś w kraju, bardzo rozwiniętym ekonomicznie i nowoczesnym, ale oddalając się od miasta, oddalasz się też od cywilizacji, przenosząc się w miejsca, w których czas się zatrzymał. Nawet zwykły spacer, daje ci poczucie, ze znalazłeś na opuszczonych przez człowieka terenach jakieś 50-100 lat wstecz.


Dzisiaj podczas codziennego spaceru z Harnasiem znalazłam to. Ślad człowieka na kompletnym pustkowiu.


Ten westernowy klimat dopełniają atrakcje przyrodnicze. W całej Australii jest ponad 500 parków narodowych. Fakt, że kontynent ten pozostawał w izolacji przez tak długi czas, sprawił, że występują tu gatunki zwierząt, których nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie, jak słynne kangury czy misie koala. I rzeczywiscie. Kangury to plaga. Najgorsze jest to, ze wskakują pod samochody. Wybierając się wiec w podróż, unikamy z Z. zachodów i wschodów słońca, bo wtedy prawdopodobieństwo zrobienia z kangura kotleta jest największe. Jako, że mieszkamy nad zatoka, co chwile dowiadujemy się ze "gdzieś utknął wieloryb" a "surferowi rekin odgryzł nogę". Ale zwierzęta to jedno. Australia skradła moje serce tym, że gdzie się nie obrócisz, ujrzysz widok tak majestatyczny, że opadnie Ci szczeka i ciężko będzie ja pozbierać. Praktycznie co 30-40 kilometrów, na drogach można zobaczyć znak kierujący cie w jakieś bajeczne miejsce, nie zniszczone jeszcze przez ludzi. Nie da się opisać słowami jak malutki człowiek może się poczuć, widząc potęgę jaką jest natura.


Widok na klify (droga z Port Lincoln do Streaky Bay). Tu można nabrać szacunku do natury i zobaczyć jej potęgę.


Takie widoki mam 10 kilometrów od domu, czyli mogę tam pójść spacerkiem.

Jestem tu dopiero od pół roku i nie zobaczyłam nawet 0,01%. Ale z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, ze jest to jedne z najpiękniejszych miejsc na ziemi. 


Oczywiście to tylko mały skrawek tego, za co pokochałam kraj kangurów. Ale o reszcie później, bo teraz idziemy na kolejny spacer.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Jak poznałam psy sąsiada.. czyli horror na australijskim polu.



Minął już prawie tydzień, od naszej przeprowadzki i powoli staramy się poznawać nasza nowa mieścinę. Jako że zaczynam prace dopiero od początku września, mam teraz czas na poranne spacery, poznawanie okolicy i delektowanie się wszechobecną majestatyczną naturą. I tak to każdego dnia rano, razem z Harnasiem, przemierzamy pola i łąki, codziennie to w innym kierunku. Harnaś, niestety jest tchórzem, kochanym ale jednak. Ucieka nawet na widok maltańczyka.. ale z drugiej strony wszelkie "małe" naziemne stworzenia wywąchuje "pierwszy", zanim je zobaczę, co sprawia że mimo wszystko czuje się z nim bezpieczna. Wszystkie gekony, węże, pająki najpierw napotkają jego nos, przez co marne szanse że na nie nadepnę. Wiec sobie wędruję z moim towarzyszem nie bacząc na australijskie niebezpieczeństwa.

Ponieważ nasz dom,  położony jest w szczerym polu, postanowiłam najpierw sprawdzić to konkretne pole, a później przejść do całej reszty. Wyposażona w butelkę wody, aparat, paczkę fajek, zapalniczkę i smycz, ruszyłam na podbój najbliższej "żwirowej drogi". Droga jak droga, piach i kamienie, trochę końskiego łajna co kilkadziesiąt metrów.. po lewej farma, po prawej kolejna farma a z tyłu widok na ocean.

Nasza droga z tyłu.

Nasza droga z przodu.



Jak to ja, ciekawska, postanowiłam sprawdzić gdzie ta droga prowadzi. I tak po około 2 kilometrach doszłam do zakrętu ;) To był moment kiedy powinnam zawrócić... Niestety, ten durny cichy głos w mojej głowie zaczął szeptać "jeszcze kilometr, tylko kilometr, musisz być w formie, więcej spacerować, jest taki piękny dzień, nie zmarnuj tego, jeszcze tylko kilometr i zawrocisz...". No i głupia posłuchałam..

Moj obrońca Harnaś, a w oddali zakręt.


Skręciłam. Po około 100 metrach zobaczyłam dom.. spoko, to zapewne dom właściciela tej wielkiej farmy. Idąc dalej, podziwiałam naturę. Mój wewnętrzny spokój nagle został przerwany. W pewnym momencie zorientowałam się, że stoję przed otwartą bramą tej posiadłości, a na jej tarasie śpią dwa rottweilery. I tu jak na filmach.. cholera (!) nie mogły spać dalej, najpierw jeden podniósł głowę, przechylił ją na bok, popatrzył.. szczeknął. Oczywiście jego brat bydlak momentalnie się obudził i zerwał się "na łapy". Zaczęły biec. Biegły naprawdę szybko... I my też bieglismy. A właściwie to ja spierdzielałam a mój tchórz Harnasko nagle stał się wielce odważny i wyjąc ciągnął niemilosiernie w ich stronę, jak wielki rycerz obrońca. Nie wiem, czy te dwie czarne bestie były tego nauczone, ale na szczęście nie wybiegły za bramę. Szczekały, warczały i rzucały się biegnąc wzdłuż płotu (który jak to na farmach, składał się z dwóch poziomych drutów i płotem de facto nie był). W każdej chwili mogły nas zeżreć, na szczęście tego nie zrobiły.

Po około 500 metrach w końcu nastąpiła cisza. Mokra jak szczur, z trzęsącymi się rękoma, zatrzymałam się i odpaliłam papierosa. I nagle uświadomiłam sobie, że spierdzielaliśmy w złą stronę.. bo z tego wszystkiego, zamiast zawrócić, uciekałam prosto, oddalając się od domu. Teraz już nie mogłam wrócić ta samą drogą i ryzykować, ze jednak te dwie bestie zmienią zdanie i postanowią zjeść Harnasia a mnie poturbować. Zostało mi iść prosto, dalej w pole. Problem w tym, że w Australii taka droga może się ciągnąc przez 20-30 kilometrów bez żadnego skrętu.. No cóż. Przynajmniej ten durny głos w mojej głowie się w końcu uciszy.. bo teraz to już na pewno będziemy mieli dłuuuugi spacer.

Przynajmniej po drodze mogliśmy podziwiać kangury. Zdjęcie niewyraźne bo jakoś nie miałam humoru żeby próbować zrobić lepsze.

Dalej było dużo potu, łez, wyrzutów sumienia, że nie mam przy sobie telefonu, myśli typu "a co jak zastanie mnie tu noc i będę musiała wybudować szałas..". Szliśmy żwirówką, później asfaltem i znów żwirem.. później.. duuzo później zobaczyłam znak "Welcome to Streaky Bay" co oznaczało że przynajmniej jestem już w swojej wiosce. Po około 2 godzinach i w sumie jakichś 8-10 km dotarłam do domu.

Tak poznałam psy sąsiada.