środa, 11 września 2013

Pechowy wtorek, czyli czego nie robic w Australii.



No i nadszedł ten dzień. Dzień, na który "czekałam" od dawna, który napawał mnie strachem, którego nie chciałam przeżywać. Dzień, w którym odwiedził mnie ON. Wielki, włochaty, obrzydliwy pająk. Dzień, w którym prawie porwał mnie ocean. Dzień, w którym grzałam się pod 3 kocami i kołdra a Z. chciał mnie wieźć do szpitala. Moje wczoraj.


Zacznę od początku, bo historia z pająkiem była jedynie częścią wspaniałego dnia wczorajszego. Rano, jako że miałam wolne, postanowiłam iść z Harnasiem na spacer nieco dłuższy niż zazwyczaj... pomyślałam, że przejdę się na półwysep Cape Bauer o którym pisałam w poprzednim poscie. No i wyruszyliśmy. Pełni zapału, z uśmiechem na ustach i mordach. Ostatni tydzień był dla mnie ciężki, więc miałam ochotę się po prostu "wyżyć", zmęczyć, wyładować swoje frustracje. Postanowiłam, że będę szła tak długo, aż poczuje się lepiej. No i szłam, od 9 rano. Było dosyć wietrznie, więc po pierwsze, nie czułam słońca, a po drugie, muchy nie nadążały mnie gonić bo były hamowane przez wiatr. Doszłam do półwyspu, szłam dalej, znalazłam małą rzeczkę z mostkiem, szłam dalej... i dalej. Oczywiście jak to ja, nie mogłam iść prosto ścieżką - jak człowiek, bo zobaczyłam dziką plaże. Zlazłam po kamieniach na dół w miejscu gdzie klif był niziutki, żeby dać Harnasiowi się wybiegać. Szłam i szłam wzdłuż oceanu, buty pełne piachu. W pewnym momencie, może godzinę później, plaża się skończyła. Poczułam, że wiatr jest silniejszy. Cholera. Ta plaża jest coraz węższa i węższa. Co się dzieje. Spojrzałam na zegarek. Jedenasta. No to jestem daleko od domu. Zawróciłam. Kiedy znalazłam się w tym przepięknym miejscu, brzeg był szeroki na mniej więcej 10 metrów. Klif, 10 metrów piachu usłanego meduzami i kamieniami i ocean. Teraz było go połowę. Woda zaczęła wzbierać a fale były coraz większe i sięgały coraz dalej w głąb. No to przerąbane. Biegnę, BO MNIE ZARAZ ocean ukradnie. Ale biec się za bardzo nie dało, bo piasek był sypki. Pomyślałam, że najbardziej rozsądnym będzie zadzwonić do Z. żeby po mnie przyjechał a jednocześnie iść jak najszybciej w stronę "ścieżki". BRAK ZASIĘGU. No i dupa. Dupa, dupa, dupa. Zawsze muszę się wpakować. Starałam się jak mogłam, zapadając się w piachu, uratować swoje mierne dupsko przed zatopieniem. Po 40 minutach walki, doszłam do miejsca w którym mogłam się bezpiecznie wspiąć. Z wiatrem we włosach, już spokojnie, powędrowałam z powrotem do domu. Obolała, wkurzona i spocona doszłam najpierw do apteki (żeby się przywitać) a później do naszej willi na polu. Marząc tylko o wygodnym fotelu, zaczęłam szperać w torebce szukając kluczy. Nikt nie zgadnie... Bo to chyba największy niefart na świecie. Tadaam! Nie mam kluczy. 


Z przyzwyczajenia, nie zamykam drzwi kluczami tylko zatrzaskuje. I moje przyzwyczajenie mnie zgubiło. Na szczęście na moim polu, zasięg można znaleźć. Z. przyjechał po 10 min., otworzył mi garaż "klikając z samochodu". Nawet nie wysiadł, bo musiał wracać do apteki. Byłam uratowana. A przynajmniej myślałam, że jestem.


W domu zrobiłam sobie kawkę i zrelaksowana usiadłam przed laptopem. Porozmawiałam z rodzicami, przeczytałam najnowsze newsy, odpowiedziałam na maile. W pewnym momencie zaniepokojona dziwnym zachowaniem Harnasia, postanowiłam sprawdzić czemu piszczy i szczeka przy kuchennych drzwiach na taras. Cała ściana jest przeszklona i można ją otworzyć jak rozsuwane drzwi. Za szkłem znajduje się druga "ściana"/drzwi, stworzone z siatki. To tzw. screan, który ma uchronić przed nieproszonymi gośćmi, czyli pająkami, robalami, wężami, myszami, jaszczurami itp. Ale chroni, jedynie jak się go zamknie do końca. Dokładnie... Nie zamknęłam. Niechcący zostawiłam może centymetr czy dwa...


Mój nowy zwierzak domowy.


I nawiedził mnie. Jeszcze dziecko. Jakieś 8-9 cm. Nieduży, jak na jego gatunek. Huntsman. Dlaczego taka nazwa? Hunt czyli polować, man czyli człowiek. Auć. Huntsman nie jest jadowity, jednak rocznie powoduje tysiące wypadków drogowych. Jak? "Chowa się" w samochodzie i nagle na autostradzie, gdzie jedziesz z prędkością 110-120 km/h, spada Ci na głowę albo wchodzi w nogawkę. Jest niezwykle szybki. I bydlak z niego jakich mało. Niektóre gatunki w Azji osiągają nawet 25-30 cm.




Oczywiście jak wszelkie obrzydliwce, musi być także stałym rezydentem Australii. Słyszałam wiele historii o próbach wynoszenia Huntsmana z domu, bo przecież to pożyteczny pająk, który zje wszystkie inne jadowite, bo jest wielkim bydlakiem. Zawsze, ZAWSZE powtarzałam, że ja się z nim NIE zaprzyjaźnię. Po przyjeździe do Streaky Bay pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy, było spryskanie domu i podwórka specjalnymi chemikaliami, unicestwiającymi tego typu stworzenia. Nazywa się to "pest control". Okazało się też, że człowiekiem odpowiedzialnym za powyższą "brudna robotę" w naszej wsi jest sąsiad "zza płota". Po wykonaniu przez niego zlecenia, z wdzięczności upiekłam mu muffinki. A dobro zawsze powraca.

Po obejrzeniu mojego nowego domownika ze wszystkich stron, opublikowaniu jego zdjęcia na facebooku i wysłuchaniu rad, że nie powinnam go zabijać tylko potraktować zmiotka i wymieść na zewnątrz, postanowiłam: TO OBRZYDLISTWO MUSI SKOŃCZYĆ ŻYWOT, BO NIE ZASNĘ. Pobiegłam do Petera zza płotu. Otworzył mi uśmiechnięty. Wykrzyczałam mu z łzami w oczach, że mi potwor do domu wlazł i że błagam żeby go zabrał i ze upiekę następne muffinki .. a on się śmieje. 

Rozmowa:
P: hehe, wy obcokrajowcy to jesteście zabawni, hehehe
Rzeczywiście. Ha. Ha. Ha.
E: Mógłby mi Pan pomoc? Proszę.
P: Nie martw się, spryskałem dom niecały tydzień temu potrójną dawka trucizny, tak jak prosiliście. Obserwuj żeby nigdzie nie zwiał i w ciągu 2h powinien być martwy. 
E: A jak nie? Albo jak ucieknie gdzieś?
P: To przyjdź znów. 

No dobra. Wróciłam do domu. Patrze na pająka, a mu się już przednie nóżki złożyły. Myślę sobie.. hm.. chyba działa. Po kolejnych 40 minutach, trzymał się ściany już tylko jedna nóżką. Później odpadł zupełnie i spadł na plecki na kuchenna posadzkę. Tak skończył żywot. W ciszy. Bez huku kapcia. W spokoju. Nasz Huntsman.

Z. wrócił do domu. Okazałam mu ciało, z duma że przeżyłam to sama i nie potrzebuje nawet wsparcia psychoterapeuty. Uciekł do innego pokoju. 

Popołudniu, byłam strasznie zmęczona. Prawie 20 kilometrowy poranny spacer i przygoda z pająkiem wyssały ze mnie cala energie. Położyłam się z laptopem na kolanach. Z. popatrzył na mnie podejrzliwie. Było mi strasznie zimno. Przykryłam się jednym kocem, później drugim.. Później zaczęłam się trząść. Moj farmaceuta zaczął dociekać co się dzieje.. Podał mi termometr. Kiedy wyciągnęłam rękę z pod wszelakich "ocieplaczy", aż krzyknął. Była purpurowa. Podobnie jak i mój dekolt i plecy. Podczas porannego spaceru, przez wiatr nie czułam słońca. Nie nałożyłam żadnego kremu z filtrem. Zważywszy na to, że mamy jeszcze końcówkę zimy i ludzie przy 20C chodzą w płaszczach, nie spodziewałam się opalenizny. Poparzyłam się. Poważnie. Australia ma najwyższy na świecie odsetek nowotworów skóry, bo promienie UV są tu tak silne. Mówi się, że słynna "dziura ozonowa" jest właśnie nad nami. Krem to podstawa i powinnam o nim pamiętać bez względu na wszystko... Zostałam potraktowana tysiącem maści i pigułek, bo taka dola narzeczonej farmaceuty. Mimo tego, Z. był przerażony, bo do 1 w nocy majaczyłam "zimno.. ziiimno.. zimnooo".. A jednocześnie, jako twardziel z Polski, wyraźnie odmawiałam wycieczki do szpitala, twierdząc, że nie takie tragedie przeżyłam i będę cała i zdrowa.

W końcu zasnęliśmy. Dziś był dobry dzień. Normalny. Na szczęście.

...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz