sobota, 9 sierpnia 2014

Love story - czyli pierwotna wersja artykułu o nas :)

Podczas ostatniego pobytu w Polsce, nasz znajomy pracujący w lokalnej gazecie wpadł na pomysł opublikowania artykułu o naszej historii. Niektórzy z was, mieli okazje go przeczytać, wiec postanowiłam opublikować pełną wersje tj. nasze odpowiedzi na zadane przez dziennikarza pytania :)

Opowiedz o tym jak się poznaliście?

E: Poznaliśmy się w dość nietypowy sposób. Wszystko zaczęło się w sierpniu 2011r. Oboje byliśmy w trudnym momencie swojego życia. Z. był w Australii od 3 lat, sam, blisko podjęcia decyzji o powrocie do Egiptu. Ja parę miesięcy wcześniej zakończyłam związek i uciekłam w prace. Dla obojga oderwaniem od codziennych smutków było zabijanie potworów w pewnej grze online. Któregoś dnia, zobaczyłam w tej grze zbłąkana dusze, która potrzebowała pomocy. W wielkim skrócie - pomogłam.. i ubiłam wielkiego obrzydliwego potwora. W okienku "czatu" pojawiło się podziękowanie. Odpowiedziałam, że nie ma sprawy i jak tylko będę mogła znów pomóc to jestem do dyspozycji. Zaczęliśmy rozmawiać... Od tego momentu graliśmy ze sobą codziennie. Po tygodniu zaczęliśmy rozmawiać na Skype. Pamiętam jak biegłam z pracy do domu, żeby tylko na chwile go zobaczyć – miedzy Polską a Australią jest 9h różnicy w czasie, więc było nam ciężko logistycznie i byliśmy ciągle niewyspani. Dwa miesiące później Z. oświadczył, że jedzie do Polski bo musi mnie zobaczyć.

Pierwsze spotkanie. Czego najbardziej się baliście? Różnica kultur, inny język. Wszystko inne. Opowiedz o tym.

E: Załatwianie wszystkich formalności zajęło nam trochę czasu. Od momentu decyzji o spotkaniu do samego przyjazdu minęło pół roku. Oboje się baliśmy. Czego? Chyba wszystkiego. Ja miałam tu naprawdę fajną pracę, mieszkanie, dwa psy.. Nigdy nie myślałam o emigracji a brniecie w relacje z Z. z tym się właśnie wiązało. Dla Z. z kolei, nasz związek był w konflikcie z kulturą. Musimy pamiętać, że małżeństwa koptyjskie są aranżowane. Mama wybiera w kościele kandydatkę, którą proponuje synowi – koniecznie bardzo religijna Koptyjkę, zazwyczaj z zaprzyjaźnionej rodziny. Były też wątpliwości, które z perspektywy czasu wydają się śmieszne. W kulturze koptyjskiej, na jakikolwiek bliższy kontakt z kobietą (i mowie tu o przytuleniu i trzymaniu za rękę), przyzwolenie ma się dopiero po zaręczynach. Zastanawialiśmy się jak mamy się przywitać, jak zachowywać się wobec siebie przebywając w jednym mieszkaniu. Z jednej strony nie chciałam naruszać jego przekonań i nawyków, z drugiej było mi ciężko wyobrazić sobie w jaki sposób mamy rozwijać nasz związek nie mogąc dać sobie buziaka :) Istniało tez prawdopodobieństwo, że po pierwszym spotkaniu czar pryśnie, a mieliśmy ze sobą mieszkać przez miesiąc.

Na lotnisku trzęsłam się jak osika. Zobaczyłam go z daleka. Zamarłam, spuściłam głowę i się poryczałam. On bez słowa mnie przytulił. W tym momencie zrozumieliśmy, że wszystko będzie dobrze - nie było już Polki i Egipcjanina, byliśmy po prostu zakochaną, stęsknioną parą.

Miałaś wsparcie od rodziny, przyjaciół? Kibicowali Ci? Jak wyglądają kontakty z rodziną i przyjaciółmi teraz, czyli kiedy jesteście już razem?

E: Moja rodzina poznała Z. i chociaż oczywiście martwili się o mnie, bardzo nam kibicowali. Przed jego przyjazdem przeprowadziłam tysiące wykładów na temat Koptów i tego, że jedzą wieprzowinę i chodzą do kościoła... Z perspektywy czasu, potrafię się z tego śmiać, ale rzeczywiście nie było łatwo. Niestety nasza wiedza na temat tej kultury jest bardzo uboga i w dalszym ciągu większość ludzi słysząc słowo Egipcjanin, widzi mnie zakrytą od stop do głów, myjącą podłogę całymi dniami i rodzącą dzieci jedno po drugim. Jeśli chodzi o przyjaciół, tych kibicujących i wspierających moją decyzje o wyjeździe do Australii mogłabym policzyć na palcach jednej reki. Większość mówiła mi, że nie wiem na co się pisze, że mnie omotał, że robię głupotę, że go nie znam, on udaje, na pewno ma parę żon i może nawet nie jest farmaceutą i nie nazywa się Z. :) Oczywiście wszelkie te ostrzeżenia wywodziły się z troski o mnie i moje bezpieczeństwo. Rzeczywiście, moja decyzja była szalona i nie zupełnie zgodna z moim charakterem, wiec zrozumiałym jest, że wywoływała tak skrajne emocje.

Teraz po półtora roku od mojego wyjazdu, wszyscy uwielbiają Z. Czasami myślę, że moja rodzina lubi mojego męża bardziej niż mnie (śmiech).

Z., jak to się stało, że wyjechałeś z Egiptu? Jakie były tego powody?

Egipt jest biednym krajem. życie tam nie jest łatwe. Po ukończeniu studiów pracowałem jako farmaceuta po 14h dziennie w dwóch miejscach. Byłem zmęczony, większość moich znajomych z podobnym wykształceniem emigrowało. Miałem już dość i postanowiłem zacząć gdzieś od nowa. Miałem do wyboru Australię, Kanadę lub USA bo w tych krajach potrzebują ludzi wykształconych w dziedzinach medycznych. Australia w tym momencie była najpewniejsza jeśli chodzi o pracę i możliwość uzyskania wizy na stałe. Złożyłem podanie, byłem pewny, że na odpowiedź będę czekał rok-dwa.

Tradycja nakazuje Koptom zaręczyny przed wyjazdem z kraju. Rodzice znaleźli odpowiednią kandydatkę. Nikt nie pytał mnie o zdanie, zaaranżowali spotkanie z jej matką w celu ustalenia czy się na to zgadza czy nie (wywiad obejmuje przede wszystkim aspekty finansowe). Oczywiście ta biedna dziewczyna, również nie miała nic do powiedzenia. Zawsze wiedziałem, że małżeństwo aranżowane nie jest rozwiązaniem dla mnie i starałem się zrobić wszystko żeby do tego nie dopuścić. Postawiłem sobie za punkt honoru, zrobienie jak najgorszego wrażenia na rodzicach kandydatki. Zamiast pierścionka kupiłem ciasto. Na pytania rodziców co mogę zaoferować ich córce, odpowiadałem że nie mam nic i że nie jestem pewien czy dostanę wizę. Udało się, jej mama odmówiła zaręczyn. Parę dni później dostałem list z ambasady Australii – przyznanie stałego pobytu. Chciałem wylecieć jak najszybciej, uniemożliwiając tym samym kolejne przesłuchania w sprawie potencjalnych kandydatek na żonę.

Z., opowiedz trochę o tradycji, kulturze i swojej religii. W kontekście małżeństwa oczywiście. Podobno Twoja rodzina była mocno nieprzychylna na początku. Pokazali zdjęcia innych kobiet, ale Ty byłeś nieugięty.

Uważa się, że Koptowie to najstarsza wiara chrześcijańska. Jesteśmy rdzennymi mieszkańcami Egiptu, mówi się nawet, że jesteśmy potomkami faraonów (śmiech). W VII wieku Egipt został podbity przez Arabów, wiara chrześcijańska była powoli wypierana przez islam. Obecnie w Egipcie jedynie 5-8% populacji wyznaje chrześcijaństwo. Na nasze tradycje i kulturę ma wpływ wiele czynników, myślę że także chęć "przetrwania". W kraju, w którym większość populacji wyznaje islam, oczywista wydaje się zasada, ze Kopt powinien poślubić Koptyjkę. Kandydatka sprawdzana jest pod względem religijności, historii jej rodziny ale także zdrowia. Przed ślubem para powinna wykonać podstawowe badania, także dotyczące płodności. Jeżeli którekolwiek ma problemy ze zdrowiem, druga strona musi podpisać oświadczenie, że ma tego świadomość. Brzmi to strasznie, ale dalej jest praktykowane. Oczywiście głownie przez nacisk ze strony rodziny.

Nie znam nikogo kto podjąłby decyzje sprzeczną z wolą rodziców. Co zaskakujące małżeństwa aranżowane w większości sprawdzają się znakomicie, może dlatego że nie są oparte na ulotnych emocjach a bardziej na oddaniu, przywiązaniu, zaufaniu. Jest jeszcze jeden aspekt. W małżeństwach koptyjskich nie ma rozwodów. Podobnie jak w kościele katolickim istnieje parę wyjątków, jednak są to sytuacje ekstremalne. Dlatego tak "niebezpieczne" wydaje się małżeństwo z kimś z poza kultury. Moi rodzice po prostu się martwili. Gdyby E. kiedykolwiek odeszła, zostałbym sam do końca życia. Po pierwszym przyjeździe do Polski, kiedy powiedziałem rodzicom że poznałem dziewczynę i myślę o niej poważnie tylko pokiwali z niedowierzaniem głowami. Chyba po prostu myśleli, że zwariowałem.. Parę dni później mama pokazała mi zdjęcia dwóch kandydatek, które poznała w kościele. Oczywiście wszelkie tego typu próby starałem się delikatnie obejść. Dla moich rodziców, to także był szok wiec próbowałem być jak najbardziej wyrozumiały. Opracowałem całą "taktykę" (śmiech) jak reagować żeby ich nie urazić a jednocześnie ucinać wszelkie tematy związane z małżeństwem.

Jakie są największe wyzwania w Waszym związku?

E: Na pewno ciężko jest nam obojgu żyć z dala od rodziny. Mamy tylko siebie, więc wszelkie emocje "wyładowujemy" na sobie. Mam szczęście, że to ja jestem choleryczką a Z. silą spokoju. Myślę, że nasz związek o dziwo nie rożni się tak bardzo od przeciętnego małżeństwa Kowalskich. Nauczyliśmy się kompromisów.

Czy to nie jest tak, że w Polsce i w Egipcie, nie udałoby się Wam żyć wspólnie? Musieliście wybrać "neutralny" kraj czyli obcy dla każdego z Was, który uczyniliście wspólnym?

Tak naprawdę decyzja o zamieszkaniu w Australii była podyktowana przez los. W momencie, w którym się poznaliśmy Z. już tam mieszkał, miał prace i był bliski aplikowania o obywatelstwo. Oboje mówimy po angielsku. Myślę że fakt, że nie mieszkamy ani w jego ojczyźnie ani w mojej sprawił, że oboje "startowaliśmy" z tej samej pozycji. Nikt nie miał łatwiej. Gdyby Z. mieszkał w Egipcie w momencie naszego poznania, jestem pewna że wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Prawdopodobnie ja nie miałabym odwagi ciągnąc tej znajomości, a on nie miałby możliwości wyboru przez naciski otoczenia.

O co najczęsciej się kłócicie? Jak się kłócicie? W jakich językach?

E: Kiedy przyjechałam do Australii dosyć dużo paliłam, oczywiście także przez stres związany ze zmianą otoczenia, tęsknotą za domem itp. I chyba to był nasz największy problem (śmiech). Ogólnie kłócimy się o błahostki, jak każde małżeństwo. Z. zazwyczaj spokojnie tłumaczy mi po angielsku, a ja zaczynam kłótnie po angielsku a kończę krzycząc po polsku. Mało się kłócimy, a jeśli już to są to 5 minutowe burze.

Opowiedz proszę krótko o Waszym ślubie kościelnym i weselu.

E: Przed ślubem, ze względu na różnice kulturowe, rodzice Z. nie wiedzieli, że mieszkamy razem. Mieli świadomość, że jestem w Australii ale oboje zdecydowaliśmy, wybierając mniejsze zło, że lepiej będzie pozostawić ich w błogiej nieświadomości co do wspólnego życia przed ślubem. Zaręczyliśmy się, więc nasz związek był oficjalny i fakt jego istnienia ogólnie znany. Planowanie ślubu było skomplikowane. Z. chciał żebym była szczęśliwa i zrealizowała plan z dzieciństwa o białej sukni i wielkim polskim weselu. Ja natomiast nie mogłam już patrzeć, jakim ciężarem dla niego jest wspólne życie w tajemnicy. Tak dużo się działo, a on mógł opowiadać o tym jedynie wybiórczo w kontekście naszych "weekendowych spotkań". Zdecydowałam, że w tym wypadku mogę zrobić krok w tył i oznajmiłam, że chce ślubu jak najszybciej na neutralnej australijskiej ziemi, tylko dla nas.

Zaplanowaliśmy ślub w jakieś dwa miesiące. Kupiłam suknie na eBayu, zadzwoniliśmy do zwierzchników kościoła koptyjskiego i katolickiego w Australii. Dowiedzieliśmy się, że jako katoliczka, mogę wziąć ślub w kościele koptyjskim bez zmiany wiary. Kościół koptyjski także to zaaprobował. W planach mieliśmy skromną ceremonie, tylko ja, Z. i ksiądz. Zadzwoniliśmy do znanej nam koptyjskiej parafii, która znajduje się ponad 1000 km od naszego domu. Ksiądz wręcz błagał nas o rozpowszechnienie informacji o ślubie wśród koptow mieszkających w Australii. Tłumaczył, że to wielkie wydarzenie dla całego kościoła i wszyscy będą bardzo podekscytowani. Zgodziliśmy się. Jakie było nasze zaskoczenie kiedy tydzień przed planowaną datą rozdzwonił się telefon od ludzi potwierdzających swoje przybycie. Przylecieliśmy na miejsce cztery dni przed ślubem. W kościele koptyjskim było Boże Narodzenie (podobnie jak w prawosławnym). Pamiętam moje oszołomienie, kiedy po wieczornej mszy, obcy ludzie zaczęli podchodzić do mnie i przekrzykiwać się na temat moich ślubnych planów. Jedna z kobiet przejęła inicjatywę, podeszła do mnie i powiedziała "To jest Rasha, twoja druhna" tym samym wskazując palcem na stojącą obok uśmiechniętą nastolatkę. Później spytała mnie jaki kolor sukienki powinna mieć druhna, zaznaczając że wszystkie dodatki takie jak dekoracja tortu, balony i transparenty muszą pasować. Nigdy nie pomyślałabym, że ludzie mogą bezinteresownie zrobić tak wiele, żeby uszczęśliwić obcą im osobę. Przez te 4 dni poznałam swoje "dziewczynki od kwiatków", wybrałam dekoracje, tort, menu na wesele, muzykę. Zorganizowano nam fotografa, kamerzystę, kucharki, pożyczono samochód od któregoś z parafian. Wszystko wolontaryjnie lub z funduszy kościoła. W dzień ślubu czułam się jak w bajce. NIGDY nie poznałam tak wspaniałych ludzi. Wchodząc do kościoła Rasha szepnęła mi do ucha – "Nie martw się, teraz tutaj masz swoją rodzinę". Było pięknie.

Wesele bez rodziny, bez znajomych. Trochę żal?

E: Planowanie było ciężkie, rzeczywiście zastanawiałam się jak to wszystko zniosę, czy tęsknota nie weźmie góry i nie rozryczę się przed ołtarzem. Powiem szczerze, że gdyby nie wspaniali ludzie, którzy nas otaczali, pewnie by tak było. To oni sprawili, że stojąc w kościele miałam uśmiech na twarzy. Jeden z gości biegał dookoła nas z tabletem zdając relacje na żywo na Skype dla naszych rodzin. Byliśmy dumni i szczęśliwi i myślę, że nasi bliscy także, mimo odległości.

Najbardziej szalona rzecz, jaką wspólnie zrobiliście?

Decyzja o wspólnym życiu (śmiech). Przez te 1.5 roku w Australii, dużo podróżujemy. Z. stara się zapewnić mi moc wrażeń, żebym nie marudziła.. Zaplanował pływanie z dzikimi delfinami i lwami morskimi, ale później stchórzył i został na łodzi, wiec pływałam sama. Widzieliśmy też wieloryby, jeździliśmy na wielbłądach, głaskaliśmy kangury, karmiliśmy dzikie papugi, uciekaliśmy od wielkich pająków. Nie wiem czy można uznać to za szalone, na pewno niezwykle.

E., skąd w Tobie tyle odwagi, siły i wiary? Zawsze byłaś skłonna do ryzyka?

Właściwie to nigdy. Należę do osób, które wszystko planują i spisują w notesie każde za i przeciw. Wydaje mi się, że po prostu trafiliśmy na siebie w odpowiednim momencie. Miałam świetną pracę, mieszkanie, rodzinę, żyło mi się fajnie a jednak czułam, że czegoś mi brakuje. Nie byłam szczęśliwa.. Wiedziałam, że tylko ode mnie zależy to jak żyje i że drogę do szczęścia blokuje mi wewnętrzny strach przed porażką. Oczywiście, że się bałam. Ale postawiłam wszystko na jedna kartę. W końcu mamy tylko jedno życie.

E i Z: W którym momencie każe z Was stwierdziło w duchu, że to jest właśnie to?

E: Pierwszy przyjazd Z. do Polski. To wtedy rzeczywistość miała się zderzyć z moim wyobrażeniem na jego temat. Gdyby ten miesiąc nie dał mi pewności, nigdy nie zdecydowałabym się na przeprowadzkę do Australii.

Z: U mnie było podobnie ale przebywając w Polsce byłem oszołomiony i nie do końca myślałem logicznie. Parę dni po wylocie, wszystko stało się oczywiste. Szczególnie, że musiałem zacząć przekonywać bliskich do zaakceptowania mojego wyboru. Jeśli musisz walczyć z czyimiś wątpliwościami, zaczynasz zauważać że wszelkie twoje dawno się rozmyły.

Podobno jesteście zupełnymi przeciwieństwami, jeśli chodzi o charakter. Jakie to różnice? Jak udało się Wam to pogodzić?

Ja jestem głośna, energiczna, wybuchowa, towarzyska, gadatliwa, zorganizowana jeśli chodzi o plany i cele, które chce osiągnąć. Z. jest introwertykiem, siłą spokoju i logiki, ale z drugiej strony kieruje się zasada "co najgorszego może się stać?". Chyba tu tkwi siła naszego związku, on mnie stopuje jak zaczynam histeryzować, ja jestem głosem rozsądku kiedy on wyskakuje z jakim nieoczekiwanym szalonym pomysłem. Podobno przeciwieństwa się przyciągają.

Dzieli Was wiele, różni wiele, ale co Was łączy? Wspólne zainteresowania?

Z: Nic (śmiech)
E: Rzeczywiście, co dziwne, nie łączy nas wiele. A właściwie tych najważniejszych aspektów nie da się łatwo zdefiniować. Może poczucie humoru i podobny kręgosłup moralny. Dzięki temu, że jesteśmy tak rożni nie jest nudno, oprócz naszego wspólnego świata, każde z nas ma własna przestrzeń w której może się schować i zatracić jeśli chce odpocząć (śmiech). Moim zdaniem to ważne w związku, żeby w byciu rodziną nie zapomnieć o byciu sobą.

Tęsknicie za domem? Czy Australia to już Was wspólny dom? Nie planujecie powrotu?

E: Oczywiście, że tęsknimy. Najbardziej za rodzina, na obu kontynentach.

Może powiem tak – stworzyliśmy swój dom w Australii, ale Australia nie jest jeszcze naszym domem. Dom to rodzina, atmosfera, niezależna od kraju w którym żyjesz. Myślę, że jeszcze dużo czasu minie nim będę mogła powiedzieć, że Australia jest moim domem. Prawda jest taka, że życie tam jest łatwiejsze. Bardzo chcielibyśmy wrócić kiedyś do Polski, ale realnie patrząc, mamy na to marne szanse. Australia jest krajem bardzo otwartym na emigrantów, w mądry sposób zapełniającym luki na rynku pracy. Zobaczymy jak ułoży nam się życie. Na razie nie mamy sprecyzowanych planów. Na pewno przynajmniej raz w roku mamy zamiar przyjeżdżać do Polski na wakacje.

Co byś powiedziała parom, które mają obawy, że odległość, różnica charakterów, a co dopiero kultur i religii może być przeszkodą w budowaniu związków? Jesteście przykładem na to, że się da.

Nad każdym związkiem trzeba pracować. Zycie to sztuka kompromisów, nigdy nie jest łatwo. Zawsze natrafimy na jakieś trudności, niezależnie od narodowości i kultury. Pokonując je tylko wzmacniamy nasza relacje. U nas tez nie zawsze jest kolorowo, oprócz niesamowitego szczęścia i radości na naszej drodze było wiele wyrzeczeń i trudnych decyzji. Zarówno z mojej jak i Z. strony. Ważne jest żeby nie bać się być szczęśliwym, czasami warto jest zrobić krok i wyjść z bezpiecznej strefy. Jak to Z. mówi: "co najgorszego może się stać?".


:)

11.01.2014 xx

Dziękujemy Jackowi za zainteresowanie naszą historią , cieszymy się, że możemy być dla kogoś inspiracją!


sobota, 2 sierpnia 2014

No i od nowa :D - arab, murzynka i krakers czyli dream team

Jestem. Znowu, po długiej przerwie.

Wiem.. przepraszam... mea culpa. Odwiedziliśmy Polskę miesiąc temu i dostałam taki ochrzan za zaprzestanie, że powrót do pisania wydaje się jedynym wyjściem aby odzyskać nadszarpnięte przyjaźnie :)

A działo się od października dużo.. i dlatego (może paradoksalnie) nie pisałam. Tematy pojawiały się codziennie ale pęd życia sprawiał, że co mózg zarejestrował dłonie nie nadążały opisywać. Ale pamięć mam dobrą i chęci dużo, więc odradzam się jak feniks z popiołów żeby zdać wam relacje z punktów najważniejszych. Będzie też o błahostkach bo to one budują nasze życie.

Jesteśmy przeprowadzeni. Jak zwykle - można by powiedzieć. Ale o tym później. Streaky Bay pozostawiło tyle wspomnień, że nie sposób ich pominąć bezszelestnie. Nowe przyjaźnie, pierwsza "prawdziwa" praca, początek nastawienia "mogę żyć w tym kraju", nasz ślub..

Nie wszystko kończy się po naszym wyjeździe. Nie mogę powiedzieć, że zostaną jedynie wspomnienia. Zyskałam coś więcej.

Arab, murzynka i krakers.

W małym miasteczku ciężko nawiązać przyjaźnie. Australijczycy, chociaż otwarci, zazwyczaj nieufnie podchodzą do "nowych". W wioseczce, w której mieszka jedynie 1000 osób, tworzą się grupy i klitki. "Lokalni" - czyli ludzie żyjący w tym miejscu od pokoleń, traktują przyjezdnych z pewną dozą dystansu. Jak turystów. Przyjezdni natomiast, zazwyczaj zniechęceni tym podejściem, godzą się ze swoim losem i uczą się jak przetrwać samemu ze sobą. Zazwyczaj pomaga w tym prokreacja. :) Przyjeżdżają wiec i pracują nad potomkiem, później drugim i trzecim, a później już nie mają czasu na towarzystwo. 

Zaczęłam prace w aptece. Ukończyłam kurs na asystentkę farmaceuty, aplikowałam i bum (tu niespodzianka) mój mąż aprobował moją kandydaturę. Nasz boss potrzebował jeszcze jednej dziewczyny do pomocy a dla mnie była to doskonałą okazją. Więc się można by powiedzieć "wstrzeliłam". Reszta grupy zachwycona nie była. Pracowały ze mną jeszcze 4 asystentki, z których dwie, postawiły sobie za punkt honoru być zołzami - delikatnie mówiąc. Płonne okazały się więc moje nadzieje, na odnalezienie przyjaźni w miejscu pracy. 

Wykończona samotnością, udałam się do dr. Roba :) Nie żeby dostać jakieś przeciwdepresanty.. po prostu, chyba z tych nudów postanowiłam sprawdzić czy nie mam żadnej anemii czy coś.. Kiedyś czytałam, że braki witamin mogą spowodować wahania nastrojów ^^ Umówiłam się więc, na ogólną kontrolę mojego stanu zdrowia. Dr. Rob wypytał mnie o wszelkie szczegóły dotyczące mojej aktywności i jednoznacznie stwierdził - "Oszalejesz tu". Diagnoza nie była zbyt zadowalająca a rokowania mnie zszokowały. Zaczęłam więc szukać wyjścia z tej patowej sytuacji, wypytując doktora o możliwą profilaktykę. Nie chciałam oszaleć. Na szczęście Rob już miał przygotowany cały plan leczenia.

R: Lubisz sport? Mamy tu takie zajęcia z fitnessu, może byś poszła, poznałabyś dziewczyny, zawsze to coś do roboty?
E: No... jasne, lepsze to niż nic
R: Czekaj, pracuje z nami Kat, ona chodzi praktycznie codziennie.. Zawołam ją, da ci rozpiskę zajęć i może pójdzie z Toba.

Dr. Rob wykonał telefon do drugiego pokoju, znajdującego się metr od nas. Po jakichś dwóch minutach drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy otworzyły się. Moim oczom ukazała się około 30-letnia, czarnoskóra dziewczyna z bardzo niezadowoloną miną. Zrobiła na mnie wrażenie wyniosłej, wręcz nieprzyjaznej. Byłam jednocześnie delikatnie mówiąc zaskoczona. Myślałam, że jedynymi obcokrajowcami w całym Streaky jesteśmy my. A tu niespodzianka. Jakim cudem mogłam ją przeoczyć? Serio... tego nie da się przeoczyć! :D Jedyna ciemnoskóra kobieta w promieniu może 600 km a ja jej nie zauważyłam.

Kat podeszła do mnie, wzięła kartkę i zaczęła bazgrolić jak to lekarz. Wypisała mi cały rozkład jazdy zajęć fitnessu, uśmiechnęła się i wyszła. Zaintrygowała mnie.

Tego samego dnia po powrocie do domu, zabawiłam się w detektywa. Znalazłam ją na Facebooku :) Wiem wiem.. strasznie to głupie. Jak jakiś prześladowca, wysłałam zaproszenie do znajomych. Jakim cudem zaprosiłam lekarkę przypadkowo spotkaną w klinice na fb? Nie wiem co mi odbiło. Ale z perspektywy czasu wiem, że to dobrze, że chwilowo byłam niepoczytalna. Zaakceptowała. Żeby nie wyjść na kompletną idiotkę wysłałam jej wiadomość - "Cześć, wiem że się prawie nie znamy, ale pomyślałam ze milo by było pójść na pierwsze zajęcia z kimś znajomym." Po paru godzinach odpisała. "Spoko, idę w czwartek, jak chcesz możesz pójść ze mną."

W czwartek poszłam na fitness. Kat machnęła do mnie ręką z drugiego końca sali. I na tym się skończyło. Przez następne 2-3 tygodnie, wymieniłyśmy parę zdań na fb, głównie na temat naszych zajęć.

Niedługo po tym, znowu oszalałam. Tak jak doktorek przewidywał. To był zły dzień, bardzo zły. Od rana mój humor pozostawiał wiele do życzenia. Z. był w pracy a ja akurat miałam wolne. Płakałam. Dużo. Pół dnia. Leżąc na kanapie w piżamie, pijąc wino od 12 w dzień i zajadając czekoladę. Wyłam z rozpaczy nad swoja samotnością. Na Skype nikogo, na fb nikogo (w Polsce środek nocy). Z. nie odbiera telefonu bo pewnie jest zawalony receptami. Ten moment bezsilności sprawił, że musiałam, musiałam wyrzucić to z siebie w jakikolwiek sposób. Potrzebowałam kogoś, kto zrozumie jak się czuje i powie mi, że wszystko będzie ok, że tęsknota minie. Otworzyłam fejsa, kliknęłam na Kat i napisałam jedyne zdanie jakie przyszło mi do głowy. "Jakim cudem potrafisz tu przetrwać jako obcokrajowiec? Ja szaleje z tęsknoty za domem". Kat odpisała, że ona czuje się tak samo, jedyna różnica tkwi w tym, że ja jestem w Australii od roku a ona od 12 lat. Zdążyła się więc przyzwyczaić. Po 2 minutach rozmowy nagle napisała "Przestań się zamartwiać, dziś są moje urodziny, robię imprezę. Idź się wyszykować i bądź u mnie o ósmej. Nie przyjmuje odmowy."

Natłok myśli. Beczałam cały dzień, wyglądam jak zombie. Iść czy nie iść. Zadzwoniłam do Z. "Idziesz i koniec!" - wrzasnął. Zaczęłam się szykować. Do Kat dotarłam spóźniona, ale mój humor poprawiał się z minuty na minute. Na imprezę przyszło około 20 dziewczyn. Żadnego samca. Piłyśmy wino, rozmawiałyśmy. Wszystkie były bardzo miłe i otwarte. Nawet na chwile nie zostałam sama, rozmawiałam ze wszystkimi po kolei starając się cieszyć się każdym momentem wśród ludzi. Potrzebowałam tego jak nigdy.

Ranek do przyjemnych nie należał :) Z łózka zwlokłam się może o 16:00. Odpaliłam laptopa. Oczywiście ciekawa relacji i zdjęć z dnia poprzedniego, natychmiast włączyłam fb. Sześciu nowych znajomych, cztery wiadomości. Jackie - którą poznałam paręnaście godzin temu, zaprasza mnie na urodziny córki. Kelly, urocza kobieta po 30stce, organizuje ognisko za tydzień i chce żebym tam była...

Tu zaczęło się moje życie towarzyskie. Wystarczyło przebić mur. Kat przebiła go dla mnie. Stala się bratnią duszą i w Streaky, wszyscy wiedzieli, że jesteśmy nierozłączne. Kiedy wychodziłam gdzieś bez niej, znajomi reagowali nerwowo, jakby coś było nie tak. Spędzałyśmy razem każdy weekend. Śmiałyśmy się, że nasz dream team to karmel, gorzka i biała czekoladka. Musze przyznać, że było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że nasze kultury, wzorce zachowań, tradycje są do siebie tak podobne i jednocześnie tak odlegle od australijskich. Kat pochodzi z Kenii i mimo tych parunastu lat spędzonych na Antypodach, ma prawdziwie afrykańską dusze. Szczera do bólu, głośna, wybuchowa, niesamowicie empatyczna, urzekła mnie swoja bezpośredniością jaką przypisywałam europejczykom. Zapewne napisze o niej jeszcze nie raz. Dzięki niej, stałam się bardziej otwarta, poznałam masę niesamowitych ludzi i poczułam, że mogę tu żyć. Mogę przetrwać.

<3 Dziękuję.


Dzien na plazy z Kat.



Fiona, Kat i ja. Fiona to jedna z niesamowitych dziewczyn ktora poznalam dzieki Kat.




For my lovely friend, the one that change my view about being in Australia, the one that give me faith and strength when I needed it the most. Thanks Kat <3 Love you girl!