niedziela, 29 września 2013

Whale hunters! - czyli Z. i E. polują na wieloryba



Właśnie wróciliśmy. Była to jedna z najbardziej ekscytujących podróży jakie dotąd było nam dane odbyć. Co najśmieszniejsze, była to także wyprawa, która jako jedna z nielicznych nie posiadała żadnego planu. Dlaczego? Bo mój misterny plan legł w gruzach..


Otóż dwa tygodnie temu, zaczęłam się zastanawiać nad prezentem na urodziny Z. Los mi sprzyjał, bo jego święto przypada w tym roku w niedziele, 6 października, a to natomiast jest australijski długi weekend (poniedziałek jest świętem narodowym, tzw. Labour Day na cześć ustanowienia 8-godzinnego czasu pracy). Nie chciałam kupować mu skarpet, czy przyrządzać uroczystej kolacji. Chciałam zaplanować coś wyjątkowego. Przeszukując internet w poszukiwaniu inspiracji natknęłam się na informacje, że 300 km od nas, w wioseczce Fowlers Bay, znajduje się Eco Park i punkt obserwacji wielorybów, które od maja do października koczują tam płodząc się i rodząc potomstwo. To jest to! Coś wyjątkowego, coś niezapomnianego, wspaniały prezent! Wypełniłam formularz zgłoszenia na 4 godzinny rejs po oceanie z widokiem na wieloryby i ich dzieciaczki. Zadowolona z siebie, czekałam jedynie na potwierdzenie rezerwacji.


Telefon zadzwonił w ten piątek. "Z przykrością informujemy, że wieloryby zwijają manatki. Nie wiemy co się stało, ale w tym roku zaczęły migrować o miesiąc za wcześnie. Wczoraj było ich ponad 30, dziś jest już jedynie około 15. Niestety odwołujemy wszystkie zabukowane rejsy, ale jeżeli się Państwo pospieszą i przyjadą jutro to możliwe, że będą mieli Państwo okazje zobaczyć ostatnie sztuki z klifów." 


DLACZEGO? Nawet wieloryby ze mną nie współpracują. Źle im było? Nie mogę czekać do następnego maja żeby je zobaczyć. Tyle naopowiadałam dla Z. jaki to wspaniały prezent dla niego mam, jaka niesamowita niespodziankę...


Z. wrócił z pracy. Sytuacja nie pozostawiła mi żadnego wyboru.. wszystko mu opowiedziałam. Szybka dyskusja i decyzja. W sobotę, po pracy jedziemy polować na ostatniego wieloryba który jeszcze nie odpłynął. A ja, na prezent będę musiała wykorzystać plan B.


Sobota. Z. pojechał do pracy a ja rozpoczęłam wielkie pakowanie. Jako, że nie zarezerwowaliśmy żadnego hotelu ani kempingu, musiałam przygotować nas na nocleg w dziczy. Nie wiedzieliśmy czy w Fowlers jest jakiekolwiek miejsce do spania, czy jest to jedynie zatoka z Eco Parkiem i trzema farmami dookoła. To mnie w Aus ciągle zaskakuje, bo nawet tak niesamowite miejsca w większości nie są kompletnie przygotowane na turystów. W Polsce dookoła pobudowano by restauracje, spa, hotele i wielkie szyldy z napisem: TO WŁAŚNIE TU MOŻNA ZOBACZYĆ WALENIA. W kraju kangurów natomiast, w jakimś kompletnie odjechanym i niespotykanym miejscu, można znaleźć krowy, owce i rozwalona chatkę, żadnej informacji turystycznej, dwa zniszczone znaki drogowe i nic więcej. Wiec zapakowałam: ręczniki, kołdrę, dwa koce, poduszki, trochę żarełka, dwie paczki fajek bo to przeżycie miało być nad wymiar ekscytujące. Pakowałam szybko, bo i szybko musieliśmy wyjechać. Z. wrócił około 12-stej. Byłam przygotowana. Wrzuciliśmy wszystko do bagażnika i wyruszyliśmy.



Podekscytowana podrożą.

Podroż minęła dosyć szybko, bo nie zatrzymywaliśmy się nigdzie. Około 14:30 dotarliśmy do Fowlers Bay. Szczęśliwi, że jesteśmy wcześnie a pogoda jest piękna, znaleźliśmy biuro Eco Parku. Pani zza lady przywitała nas wielkim "I am sorry..." i w tym momencie wiedzieliśmy już, że wszystkie wieloryby zwinęły manatki i udały się w dalsza drogę. Zaczęliśmy intensywnie wypytywać, czy jest jakiś sposób żeby je przegonić.. bo musimy je zobaczyć i nie spoczniemy póki nam się nie uda. Przemiła kobietka wyciągnęła mapę i zaczęła jeździć po niej palcem. Okazuje się, że następne 200 km od Fowlers, na kompletnym, NA SERIO KOMPLETNYM, zadupiu, nad Wielką Zatoką Australijską, znajduje się tzw. Head of the Bight - czyli de facto "głowa" tejże zatoki. Jest to największe skupisko wielorybów i podczas kiedy w sezonie w Fowlers jest ich około 50, w Head of the Bight potrafi ich być ponad 300. Powiem szczerze, że nasze szczęście mieszało się z rozpaczą.. bo weekend jest krótki a ponad 500 km w jedna stronę to dosyć dużo.. Długo się nie zastanawialiśmy. Jedziemy! Blondynka z Eco Parku wytłumaczyła nam, że musimy kierować się do wioski Nullabor, która znajduje się 10 km za Head of the Bight. Możemy tam spędzić noc, a rano udać się na obserwacje. Wróciliśmy do samochodu. Próbując ustalić kierunek, zorientowaliśmy się, że nasza nawigacja nie wie gdzie owe Nullabor się znajduje, ani inne wioski które mogłyby być naszym kierunkowskazem. Kupiliśmy mapę. Zaskakująco szybko, jak na nas, odnaleźliśmy właściwą drogę. Za jakieś 2 godziny będziemy na miejscu.



Uwaga na kangury i wombaty, przez następne 79 km!

Wombaty to zwierzątka spokrewnione z misiem koala. Wyglądają jak połączenie koali i małej świnki.


Uwaga na kangury, wombaty i WIELBŁĄDY! Następne 92 km ^^


Wielbłądy zostały przywiezione do Australii w XIX wieku z Indii, głównie by pomagać w transporcie na terenach centralnej, pustynnej Australii. Niestety po tym, jak przestały być użyteczne, zostały wypuszczone na wolność. Namnożyły się cholernie i zdziczały (w 2009 roku, dzikich było około miliona) i teraz trzeba ich liczbę redukować, bo powodują bardzo groźne wypadki drogowe i zagrażają naturalnej, rodzimej faunie i florze.


Na naszej drodze szczęśliwie wielbłąda nie spotkaliśmy. Oczywiście masa potraconych kangurów i wombatów na poboczach. Co ciekawe, "kangurzyna" jest w Australii bardziej popularna niż wieprzowina. W każdym supermarkecie obok steku z krówki, znajdziemy stek z kangura. Cały czas słyszymy, że jest to najchudsze mięso, najzdrowsze i ogólnie najpyszniejsze. I jeżeli farmer potrąci kangura, zazwyczaj mięsa nie marnuje... Chociaż brzmi to okropnie, określenie "road meat" czyli mięso z drogi jest tu bardzo popularne wśród miejscowych.


Do Nullabor dojechaliśmy około 17:00. Początkowo je przeoczyliśmy i popędziliśmy dalej.. ale coś nas tknęło żeby zawrócić kiedy zobaczyliśmy znak "Następny sklep za 800 km". Powiem szczerze, że nie jestem zdziwiona, że nasza nawigacja nie miała Nullabor w swojej bazie. Populacja - 10 osób. Motel, stacja benzynowa, bar. Wszystko w jednym budynku. Na zapleczu - mieszkania pracowników. Ot co, czego więcej do szczęścia potrzeba. Poszliśmy do motelu. Pan przywitał nas wielkim uśmiechem. - Ile za pokój? - Mamy ostatnie dwa wolne, 250$. Tutaj nadmienię, że dla przykładu w Adelaide płaciliśmy 80$. Czego tu się spodziewać, po środku niczego. Przejeżdżający nie mają wyboru i płacą. Do najbliższego motelu w kierunku "Streaky" jest 250 km, a w drugą stronę.. jakieś 600 km. Jestem sknerą i zrzędą, wiec wszczęłam bunt. Płacić nie będę, śpimy w samochodzie. Przygotowaliśmy nasze "łoże" w bagażniku i udaliśmy się do baru.



W barze w Nullabor znalazłam na ścianie polska dyszkę!

Po paru partyjkach w bilarda (które oczywiscie wszystkie wygrałam) i paru piwkach, udaliśmy się do naszego hotelu.




Poranek był ciężki. Ja obudziłam się chwile po 5 rano, Z. kolo siódmej. Ogarnęliśmy się, wypiliśmy szybką kawkę i wyruszyliśmy w kierunku Head of the Bight. Całe nasze trudy, zostały wynagrodzone. Ostatnie wieloryby, lenie patentowane, dalej pływały sobie przy klifie, nie myśląc nawet o migracji gdziekolwiek. Było ich około 30-40, dla mnie wystarczyłby nawet jeden!



Polowanie zakończone sukcesem!


Wielka lornetka i ja.


Mama wieloryb i dzidzia wieloryb.




Z wielorybami spędziliśmy prawie dwie godziny. Ale ja mogłabym tam zostać cały dzień. To jedne z najbardziej niesamowitych i magicznych istot jakie miałam okazje oglądać. Matki z młodymi, pływające dosłownie parę metrów od klifu. Ogromne i silne, a jednocześnie piękne i jakby nie z tego świata. W swoim naturalnym środowisku, nieświadome faktu, że corocznie tysiące ludzi przyjeżdża na te pustkowie tylko po to, by na nie popatrzeć.


Zaczęło się robić gorąco. Powiedziałabym, że nawet bardzo... Z. zaczął marudzić, że jest senny i wszystko go boli, po nocy spędzonej w bagażniku. Wyruszyliśmy dalej. Na zewnątrz 38C, w samochodzie przyjemna i chłodna klimatyzacja. Po około 250 km zorientowałam się, ze Z. z trudem otwiera oczy. Spojrzałam na mapę, byliśmy tuz obok Penong.. w połowie drogi do Streaky Bay. Małym druczkiem tuż obok Penong znajdował się napis - Cactus Beach. Gdzieś już słyszałam tą nazwę... a poza tym to świetna okazja do odpoczynku. Z. prześpi się na plaży, a ja rozprostuje kości i pobiegam z Harnaskiem.. Tyle, że żaden znak nie wskazywał nam kierunku. Zatrzymaliśmy się, żeby spytać miejscowego przechodnia. Wskazał nam polną, niepozornie wyglądającą drogę. Skręciliśmy.


To co nas spotkało.. to najpiękniejsza i najbardziej nieprawdopodobna rzecz jaką widziałam w swoim życiu. Po około 10 kilometrach na naszej drodze wyrosło z podziemi jezioro. Droga przecinała je dokładnie w połowie. Sęk w tym, że nie było to zwykle jezioro.. po jednej stronie drogi mieliśmy wodę o kolorze błękitnym, po drugiej natomiast jedno z niewielu na świecie RÓŻOWE JEZIORO. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że parę miesięcy temu czytałam o różowych jeziorach na portalu World Geography i marzyłam żeby kiedyś je zobaczyć. W życiu nie spodziewałabym się, ze trafimy na taki cud przypadkiem, prowadzeni zmęczeniem i wskazówką od miejscowego farmera..













Wyczytałam, że woda jest różowa dzięki szczególnie dużemu zasoleniu. Podziwialiśmy ten cud przez kolejne 20 minut, z otwartymi buziami i niesamowita radością w sercach.


Niebywale szczęśliwi odjechaliśmy na plażę.. Z. pospał 30 min w samochodzie, bo słonce było tak silne, że po 10 minutach na powietrzu zostałaby z nas skwarka. Niemożliwym było wyjście na zewnątrz.. Po krótkiej chwili wytchnienia, ruszyliśmy do domu. Oczywiście, zrobiliśmy jeszcze mały przystanek w Cedunie, żeby posilić się pysznymi gołąbkami w naszej ulubionej restauracji. Do domu dojechaliśmy po 18:00. Z. zapadł w sen zimowy i prędko go pewnie nie wybudzę..To był intensywny weekend, ale jeden z najpiękniejszych w moim życiu...

4 komentarze:

  1. Cudo! Strasznie przyjemnie się czyta. Piszesz dobrze i ciekawie. To aż niesamowite, że te historie są prawdziwe. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie, doczekać się nie mogłem, świetna relacja z wyprawy. Zdjęcia i filmiki to doskonałe uzupełnienie. I ta nasza dyszka :) Z pewnie był zachwycony Twoim prezentem. Zobaczyć te piękne wieloryby to wielka frajda. Ciekawy jestem jak smakuje kangur, ponoć ich ogony to przysmak aborygenów. Pamiętam, jeszcze z filmów przyrodniczych, jak jedli jaszczurki wyciągane spod kory drzew albo pająki pieczone na ognisku.
    Pozdrówki
    Maciek B.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki Maciek! :) Ja szczerze mówiąc kangury uwielbiam.. glaskalam je, przytulałam i nie wyobrażam sobie próbowania ich mięsa. Czułabym się tak samo jak jedząc psa czy kota :D

      Usuń
  3. To musiała być mega wyprawa, też bym chciał coś takiego przeżyć..

    OdpowiedzUsuń