poniedziałek, 2 września 2013

Jaszczury i bezdroża.. czyli niedzielna wyprawa po zakupy.



Niedziela, dzień Boży. Jak to Z. zwykł powtarzać "powinno się zostać w łóżku i lenić się do wieczora". Oczywiście, taki był nasz początkowy plan. Niestety, zawsze jak sobie coś postanowię wychodzi zupełnie na opak.

Od 6 rano walałam się próbując zasnąć.. jeszcze godzinkę, dwie.. NIC. Wstałam. Posprzątałam. Wyszłam z Harnasiem. Wróciłam. Położyłam się w nadziei, że jednak dane mi będzie się zdrzemnąć. DUPA. Wzięłam prysznic, upiekłam muffinki, usiadłam. Na zegarku dopiero 9 rano a ja się nudzę.. okropnie. Jako że samolub ze mnie, zaczęłam swoja litanie: "Z.! Zeeeeeet! pora wstawać śpiochu!". Oczywiście niedziela, 9 rano to jak najbardziej jest pora, żeby jeszcze SPAĆ.. długo spać, ale przecież nie mogę się nudzić sama, wiec Z. musi pocierpieć ze mną. Będzie ciekawiej. Wiec z uporem maniaka wyśpiewałam ponownie, tym razem głośniej i bardziej stanowczo: "Zeeeeeeeeeeeeet!!! Wstawaaaj!". Jako że mój mężczyzna polski zna i rozumie, a nawet czasami używa, usłyszałam gniewne: "Jestem spiocho kur*a! Ce spat!".... Jak to uparciuszka, wiecznie hiperaktywna, po 20 minutach postawiłam go na nogi, skacząc i wołając "Wstawaj śpiocho!" (zachęcałam do tego tez Harnaska, ale ten jedynie szczekał i ślinił się po ścianach). W tym całym "burdelu", w końcu, w pół przytomny Z., spytał mnie "Eeeeh... Co ce?". I to był koniec. Wiedziałam, że teraz mogę "wydębić" wszystko. Opowiedziałam: "Nudzę się! Chce NA ZAKUPY!!!". Z mina, jakby ktoś go walną w brzuch, Z. poszedł pod prysznic.

Po 30 min. siedzieliśmy już wygodnie w samochodzie. Podjechaliśmy pod nasz wiejski supermarket o wdzięcznie brzmiącej nazwie IGA (po australijsku Aj-Dżi-Ej). Niestety, nie byłam usatysfakcjonowana w pełni. Zaczęłam marudzić, że chce na wycieczkę, że w domu nudno, że taki piękny dzień i w ogóle, że strasznie ale to strasznie proszę. Z. nie miał wyboru...

Kierunek CEDUNA, największe miasteczko w promilu 300 km. (dodam, że te największe miasteczko posiada imponujące 2500 mieszkańców). Z. niezadowolony, bo jedyny dzień wolny spędzi za kołkiem. Ja oczywiście - cała w skowronkach. Jedziemy.

Pogoda piękna, około 25C, słońce daje po oczach (chociaż u nas jeszcze zima). Nagle, 20 km od Streaky Bay, Z. daje ostro po hamulcach. Byłam pewna, że to reakcja na przyczajonego w krzaczorach kangura.. ale nie. Zobaczył wielkiego jaszczura i wiedząc, że jestem miłośnikiem tego typu stworzeń chciał mi go pokazać. Jechaliśmy autostradą, a tam nie można zachowywać się jak  "ślimak" wiec zaczęłam go uspokajać... "Na pewno zobaczymy jeszcze coś, spokojnie, mamy dużo czasu". Mój zawiedziony mężczyzna ruszył dalej.. ale tylko nie całe sto metrów, bo następny wielki jaszczur zagrodził nam drogę. Nie powiem co na początku mi przypominał swoim kształtem, bo byłoby to wysoce niestosowne.

Zdjęcie robione jeszcze z samochodu..Skojarzenia?




Pstryknęłam fotkę na szybkiego i ruszyliśmy dalej. Nagle, prawdziwa inwazja jaszczurów ogarnęła autostradę. Wymijaliśmy je co 100 metrów, dosłownie. Idzie se taki gagatek środkiem i w głębokim poważaniu ma innych użytkowników drogi. I tak przez kolejne 80 kilometrów, slalomem. Jak te stworzenie było dla nas nieznane i nigdy wcześniej go nie widzieliśmy, tak poznaliśmy je dosłownie na wylot. Na wskroś... bo ciał było tyle samo co i żywych chuliganów. I dowiedziałam się... że to "blue-tongue lizard", czyli jakaś jaszczura z gatunku niebiesko-językowych. Kiedyś słyszałam, że australijskie jaszczurki są potomkami dinozaurów.. ale na pewno nie spodziewałam się, że będą wyglądać tak:


Zaskoczony zdjęciem jaszczur, w Polsce nazywamy go:
Scynk krótkoogonowy ^^ mama Wikipedia mi podpowiedziała

Jaszczury towarzyszyły nam cala drogę, w mniejszym lub większym stopniu determinowały prędkość naszej jazdy. Po uspokojeniu szybkiego bicia serca, związanego z poznaniem nowego gada, przyszedł czas na zwiedzanie. 


Pierwszy przystanek - Haslam. Populacja - 50 osób. Mimo szczerych chęci.. niestety, nie przeżyliśmy tam żadnej przygody. Tylko much w cholerę, bo przy molo jest miejsce na grillowanie, wiec i dom wszelkiego robactwa.

Molo w Haslam.

Pomnik w Haslam i opis historii miasta.. a jako bonus kawałek starej linii kolejowej.


Po 10 minutach odganiania natrętów.. postanowiliśmy jechać dalej. Po kolejnych 30 km, zobaczyłam brązowy znak, na który polowałam. Brązowe drogowskazy w Południowej Australii, wskazują zazwyczaj jakieś niesamowite atrakcje przyrodnicze. Skręciliśmy wiec w kierunku "Point Brown". Myśleliśmy, ze dotrzemy na miejsce po 3-5 kilometrach, ale życie nie jest takie proste.. jest brutalne i niesprawiedliwe. Jechaliśmy i jechaliśmy. Pole z drogą po środku. Po 20 kilometrach zaczęliśmy się zastanawiać, czy może lepiej zawrócić. Po 1. z paliwem nigdy nie wiadomo (w Australii stacje benzynowe są co 150-200 kilometrów a z godzinami ich otwarcia tez jest rożnie, szczególnie, że jest niedziela), a po 2. nie mamy w domu nic do jedzenia a market w Cedunie zamykają o 16...

ALE NIE! Jedziemy dalej! Hej ho przygodo! Jakoś to będzie!

Po około 35 km. docieramy do punktu przeznaczenia. Było warto.




Szum fal rozbijających się o skały, kompletne nic dookoła. Tylko natura. Miałam nadzieje, że zobaczę wieloryba, bo Point Brown znajduje się na "ich drodze". Niestety, nie udało się. Mimo wszystko, w takich miejscach czujesz jedynie spokój i szczęście. Nic ci więcej nie trzeba.

Tuż obok Point Brown znajduje się, jak to Z. mówi, "miasto nazwane na moja cześć". Smoky Bay. Zrobiliśmy sobie tam krotka przerwę, żebym mogla wypalić pół paczki fajek przy molo, ku chwale mojego miasta i jego wspanialej nazwy. Co ciekawe, w Australii w niemal każdej, nawet najmniejszej wioseczce, znajdują się pomniki "wybudowane" na cześć zwykłych obywateli. Zazwyczaj są baaaardzo symboliczne. Nie tak, jak wiekszosc monumentów jakie zwykłam oglądać w Polsce - jakaś historycznie ważna postać - realistycznie wyrzeźbiony wielki człowiek z bardzo poważna mina. Tutaj wszystko jest "bliżej ludzi". Dla przykładu, w Port Lincoln jest słynny pomnik konia. Bo koń ten dla miasta jest ważny i należy mu się cześć i chwała. To nie żadna metafora. Normalny koń. Anglo-arab zdaje się. Makybe Diva, bo tak się zwie ta klacz, wygrała gonitwę "Melbourne Cup" trzy razy z rzędu! (muszę nadmienić, że na "Melbourne Cup" w Południowej Australii mamy święto narodowe i dzień wolny od pracy, tak prestiżowa jest to impreza). W Smoky Bay natomiast, jest pomnik upamiętniający tych, którzy zginęli w okolicznych wodach. Pomnikiem jest... "bocianie gniazdo".


Z. wczytuje się w tragiczne historie. I z przejęciem łapie się za głowę.

Oto oni. Barry zginął w wyniku eksplozji na statku, chociaż starał się dopłynąć do brzegu, Brian i jego syn utonęli, Stanley i Barry tez. Poula zżarł rekin, a Rees był łowcą krewetek i zginął w dziwnym wypadku na kutrze.

W Smoky, nawet ptaki wyglądały jak zjarane.. Zamiast latać czy pływać, siedziały w rządku na siatce umieszczonej w wodzie (przy każdym molo na wybrzeżu umieszczona jest specjalna siatka, odgradzająca przestrzeń, w której można pływać, bez obawy ze staniesz się fast foodem dla rekina).


Te duże to pelikany a te małe kormorany ^^

Zrelaksowani, opuściliśmy Smoky. Następne 20 kilometrów slalomu pomiędzy jaszczurkami. I znów. Brązowy znak. Laura Bay Conservation Park. Z. chciał zabłysnąć i mówi: "Jedziem do Parka Konserwowa Laura Bay". Przynajmniej się stara biedactwo... Powiem szczerze, że w tym momencie najadłam się strachu. Wjechaliśmy na NA PRAWDĘ POLNA drogę, położoną na zboczu klifu. Słyszałam jak kamienie spod kół osuwają się i wpadają do oceanu. Zaczęłam wrzeszczeć, że chce wracać, na co mój Z.: "No co ty! Taki z Ciebie łowca przygód! Nie boj się, rób zdjęcia, będziesz miała materiał na bloga ;)". Nie byłam w stanie wziąć aparatu do reki, trzymałam się kurczowo fotela.. jakby to w jakikolwiek sposób miało uratować mi życie podczas gdy nasz samochód spadałby z klifu do oceanu. Wrzeszczałam. Głośno. Ale zawrócić nie było jak, bo droga była naprawdę wąska a klif "kruchy" i każdy gwałtowny ruch, mógłby się skończyć tragicznie. Dojechaliśmy do końca. Plac i nie jest stromo. Jesteśmy uratowani. Zawrócimy. Ale .. trochę później bo skoro już tu jesteśmy żywi, na początek nacieszmy się widokami.


Z. podziwia ocean. W oddali wyspa. Pod nami jaskinie. 

Plac, który uratował nam dupska.

Czas dojechać w końcu do tej Ceduny. Z. marudzi mi nad głową: "Jestem głondny. Cem jeść!". Po 20 minutach nareszcie docieramy do celu. Z. zatrzymuje się przy pierwszej restauracji jaką zobaczył. Wchodzimy. Wita nas chudziutka i malutka kobieta około 50tki. Łamanym angielskim opowiada, co owa restauracja serwuje i jak przepyszne dania ma w swojej karcie. Pytamy skąd pochodzi. Z Jugosławii - odpowiada i patrzy na mnie wielkimi oczami, bo akcent mamy podobny. Mowie, że ja z Polski. Zaczyna się śmiać. Uradowana mówi coś w obcym języku do męża. I nagle pyta mnie "Do you want gołąbki?". Okazuje się, ze polskie gołąbki tzw. "cabbage rolls" robią furrore na australijskiej wiosce. Najpopularniejsze danie. Specjalność szefa kuchni. Najedliśmy się tak, że myślałam, że Z. będzie mnie musiał toczyć do samochodu jak wielką kulkę. Przetrwałam. Poszliśmy do spożywczaka, kupiliśmy jadło na następny tydzień. Wróciliśmy do domu, do naszego Streaky Bay, do sąsiadów owiec, do naszych pól i łąk. To było długie wyjście na zakupy.

2 komentarze:

  1. Córeczko,jestem z Ciebie bardzo dumna.Czytam i razem z Wami zachwycam się Australią.Pisz dużo i często:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trafiłem tu zupełnie przypadkiem a przeczytałem ciekawą historię i obejrzałem na prawde fajne zdjęcia :) te australijskie foki przefajne :) delfiny to samo. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń