piątek, 30 sierpnia 2013

Za co kocham Australie? Czesc pierwsza.


Dzisiaj, podczas kolejnego długiego spaceru z Harnasiem, zastanawiałam się nad tym, jak cholernie moje życie zmieniło się po przyjeździe tutaj. Jak ja się zmieniłam... Przed wyjazdem z Polski zaczytywałam się w relacjach innych emigrantów oczekując, że będę funkcjonować podobnie. Bum! moje doświadczenia nijak się maja do życia większości Polaków mieszkających tutaj. Otóż Australia to kraj kontrastów. Nowoczesność, wielokulturowość, pogoń za karierą w wielkich miastach, a w odizolowanych małych wioseczkach prawdziwy "dziki zachód". Emigranci w metropoliach nie są niczym nadzwyczajnym.. mówimy nawet, że jest tam więcej Azjatów niż Australijczyków i to jest prawdą. Jednak Polka i Egipcjanin w małym miasteczku, w społeczności czysto "farmersko" australijskiej, to coś nadzwyczajnego. Po dwóch dniach wszyscy nas znają, rozmawiają o nas, przypatrują się, wypytują jak to się stało, że tu trafiliśmy. Jesteśmy "TEMATEM", jesteśmy w centrum. Ludzie przynoszą nam babeczki, pomidory czy świeżo złowione ryby, tylko po to by nas poznać i z nami porozmawiać. Ale o tym zaraz.. Dążę do tego, że moje przemyślenia, mogą się wydać  dziwne, bo mijają się z wyobrażeniem o życiu tutaj. Ale moje życie teraz jest dziwne, inne i zupełnie oderwane od tego, co myślałam że mnie spotka.

Za co kocham Australię? Za mnóstwo rzeczy, dlatego dziś opisze tylko te najważniejsze.. te które pozwalają mi myśleć, że to najlepsze miejsce do życia na ziemi.

1. Po pierwsze LUDZIE

Kiedy zdecydowałam się na emigracje, odbyliśmy baaaardzo długą rozmowę z Z. na temat tego "jaki styl życia przyjmiemy?". Pamiętam, że powiedziałam wtedy "Nie po to emigruje, żeby żyć przyklejona do innych emigrantów z Polski czy Egiptu (chociaż rozumiem taką postawę). Chcę być częścią społeczeństwa. Zawsze będę Polką, zawsze będę miała świadomość swojej przynależności kulturowej, ale będziemy żyć teraz w Australii, wiec musimy stać się jej częścią". Z. myślał tak samo.

Od pierwszego dnia, starałam się więc "wychodzić do ludzi", poznawać ich, rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać.. Uczestniczyć w pełni w życiu naszego miasteczka. Zabawnym jest, że oceniałam swój angielski bardzo dobrze, a zorientowałam się że Australijczycy po angielsku nie mówią. Tak.. dokładnie. Szczególnie w małych miejscowościach, używają głownie "swojej gwary", slangu, z ktorego czystym i szkolnym angielskim jest może 10-15%. Chociaż byłam przerażona, starałam się podchodzić do tego optymistycznie.. Jeżeli musiałam 20 razy pytać "Co masz na myśli?" "Przepraszam, nie rozumiem, co to znaczy?" pytałam i ku mojemu zdziwieniu nikogo to nie irytowało. Musze powiedzieć, że trafiliśmy na wspaniałych ludzi, bardzo życzliwych i cierpliwych.


Pierwsza była Margaret, sześćdziesięcio paro letnia asystentka Z., która sama siebie nazwała "moją australijską mamą". Przynajmniej raz w tygodniu szykowała dla mnie jakąś atrakcje - to koncert jej chóru, to wyjście na BBQ albo do restauracji na "pieczonego na rożnie świniaka". Każdy taki wypad, sprawiał że poznawałam coraz to więcej ludzi. Byłam nawet w lokalnej gazecie, dwa razy! Wiąże się z tym zabawna historia. Pewnego dnia, Margaret zaplanowała kolejne z naszych wyjść.. Wiedziała, że w Polsce pracowałam z osobami niewidomymi, zabrała mnie więc na obchody dwudziestolecia istnienia lokalnej grupy wsparcia dla osób z dysfunkcją wzroku (Vision Impaired Mutual Support group (VIMS)). Gości było około trzydziestu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przemawiająca "Prezes grupy", poprosiła aby każdy się głośno przedstawił, tak by osoby niewidome wiedziały kto jest na sali. I się zaczęło ciche, spokojne, melodyjne wyliczanie... "James" "John" "Brian" "Cathy" "Margaret" "Linda" "Ron" "Philip" "Claire"... a tu nagle "EDYTA". Wszyscy na sali wybuchli śmiechem, bo brzmiało to rzeczywiscie jakby pośród szumu oceanu i śpiewu ptaków, ktoś nagle zaczął strzelać z karabinu maszynowego. Ludzie byli zaskoczeni, bo co robi obcokrajowiec, na spotkaniu lokalnej społeczności. Tak stałam się główną atrakcją imprezy. Moje zdjęcie z Panią Prezes trafiło do "Port Lincoln Times" i każdy chciał ze mną porozmawiać. Tutaj tez poznałam Linde, o której napisać muszę, bo jej nie da się zignorować.

Linda. Hmm.. nie wiem czy zdołam ją zilustrować słowami. Prawdziwa artystka. Angielka. W wieku około 20 lat wyruszyła na motorze w podróż dookoła świata (teraz, po 40 latach, dalej przemierza na swoim rumaku Australię). Mieszkała w Hiszpanii, Maroku, Iranie.. Była nawet w Polsce za czasów komunizmu. Piła wódkę na granicy z Chinami (nie pamiętam której). Napisała dwie książki. Maluje, śpiewa, gra na ukulele.

Książka Lindy, obowiązkowo na naszej półce.

Tak szalonego człowieka nie spotkałam w moim życiu. Wiecznie w dzierganym na szydełku berecie, z notesem w ręku (w którym zapisuje co ma do zrobienia, bo jest tego tak dużo, że nie mogłaby spamiętać). Uwielbiam ją. Stała się chyba najbliższą mi osobą i po przeprowadzce to za nią tęsknie najbardziej. Linda zwykła podjeżdżać swoim rozklekotanym samochodem pod nasz dom mniej więcej raz na dwa - trzy dni. Nie pukała. Wchodziła i nagle rozbrzmiewało głośne i piskliwe "Idiiiiitaaaa? Harnaaaaaash?". Niezależnie od tego czy byłam pod prysznicem, czy spałam, czy po prostu byłam zajęta, nie mogłam jej zignorować. Piłyśmy kawę siedząc i gawędząc na kanapie, później wychodziłyśmy na papieroska na taras. To był nasz rytuał. 


A oto i ona. Tutaj zdaje się w Nepalu.

Poznałam wiele osób i wszyscy byli dla mnie wspaniali. Pomagali, wspierali, starali się sprawić, żebym naprawdę poczuła się w Australii jak w domu i udało im się. To oni są głównym powodem, dzięki któremu kocham to miejsce.



2. Po drugie MIEJSCA i atmosfera w nich panująca

Australijskie odludzia, mogą skraść serce swoją atmosferą. To, że przyroda Australii jest majestatyczna i zapiera dech w piersiach nie jest żadną tajemnica. Zaskoczeniem jest jednak, jak te małe mieściny, rzeczywiscie przypominają kadry z filmów o "dzikim zachodzie". Pamiętacie sceny z westernów, gdzie miasteczko ma "saloon" w samym centrum, a w środku tłum roześmianych ludzi w kapeluszach kowbojskich i ogrodniczkach, trzymających w rękach wielkie kufle z piwem? Tak. Właśnie tak wygląda "pub" czy "hotel-motel" w małych australijskich miasteczkach. I z zewnątrz i wewnątrz.



Hotel w miasteczku Redhill.


Ciężko jest opisać, atmosferę panującą w australijskich, odizolowanych wioseczkach. Niby jesteś w kraju, bardzo rozwiniętym ekonomicznie i nowoczesnym, ale oddalając się od miasta, oddalasz się też od cywilizacji, przenosząc się w miejsca, w których czas się zatrzymał. Nawet zwykły spacer, daje ci poczucie, ze znalazłeś na opuszczonych przez człowieka terenach jakieś 50-100 lat wstecz.


Dzisiaj podczas codziennego spaceru z Harnasiem znalazłam to. Ślad człowieka na kompletnym pustkowiu.


Ten westernowy klimat dopełniają atrakcje przyrodnicze. W całej Australii jest ponad 500 parków narodowych. Fakt, że kontynent ten pozostawał w izolacji przez tak długi czas, sprawił, że występują tu gatunki zwierząt, których nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie, jak słynne kangury czy misie koala. I rzeczywiscie. Kangury to plaga. Najgorsze jest to, ze wskakują pod samochody. Wybierając się wiec w podróż, unikamy z Z. zachodów i wschodów słońca, bo wtedy prawdopodobieństwo zrobienia z kangura kotleta jest największe. Jako, że mieszkamy nad zatoka, co chwile dowiadujemy się ze "gdzieś utknął wieloryb" a "surferowi rekin odgryzł nogę". Ale zwierzęta to jedno. Australia skradła moje serce tym, że gdzie się nie obrócisz, ujrzysz widok tak majestatyczny, że opadnie Ci szczeka i ciężko będzie ja pozbierać. Praktycznie co 30-40 kilometrów, na drogach można zobaczyć znak kierujący cie w jakieś bajeczne miejsce, nie zniszczone jeszcze przez ludzi. Nie da się opisać słowami jak malutki człowiek może się poczuć, widząc potęgę jaką jest natura.


Widok na klify (droga z Port Lincoln do Streaky Bay). Tu można nabrać szacunku do natury i zobaczyć jej potęgę.


Takie widoki mam 10 kilometrów od domu, czyli mogę tam pójść spacerkiem.

Jestem tu dopiero od pół roku i nie zobaczyłam nawet 0,01%. Ale z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, ze jest to jedne z najpiękniejszych miejsc na ziemi. 


Oczywiście to tylko mały skrawek tego, za co pokochałam kraj kangurów. Ale o reszcie później, bo teraz idziemy na kolejny spacer.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Jak poznałam psy sąsiada.. czyli horror na australijskim polu.



Minął już prawie tydzień, od naszej przeprowadzki i powoli staramy się poznawać nasza nowa mieścinę. Jako że zaczynam prace dopiero od początku września, mam teraz czas na poranne spacery, poznawanie okolicy i delektowanie się wszechobecną majestatyczną naturą. I tak to każdego dnia rano, razem z Harnasiem, przemierzamy pola i łąki, codziennie to w innym kierunku. Harnaś, niestety jest tchórzem, kochanym ale jednak. Ucieka nawet na widok maltańczyka.. ale z drugiej strony wszelkie "małe" naziemne stworzenia wywąchuje "pierwszy", zanim je zobaczę, co sprawia że mimo wszystko czuje się z nim bezpieczna. Wszystkie gekony, węże, pająki najpierw napotkają jego nos, przez co marne szanse że na nie nadepnę. Wiec sobie wędruję z moim towarzyszem nie bacząc na australijskie niebezpieczeństwa.

Ponieważ nasz dom,  położony jest w szczerym polu, postanowiłam najpierw sprawdzić to konkretne pole, a później przejść do całej reszty. Wyposażona w butelkę wody, aparat, paczkę fajek, zapalniczkę i smycz, ruszyłam na podbój najbliższej "żwirowej drogi". Droga jak droga, piach i kamienie, trochę końskiego łajna co kilkadziesiąt metrów.. po lewej farma, po prawej kolejna farma a z tyłu widok na ocean.

Nasza droga z tyłu.

Nasza droga z przodu.



Jak to ja, ciekawska, postanowiłam sprawdzić gdzie ta droga prowadzi. I tak po około 2 kilometrach doszłam do zakrętu ;) To był moment kiedy powinnam zawrócić... Niestety, ten durny cichy głos w mojej głowie zaczął szeptać "jeszcze kilometr, tylko kilometr, musisz być w formie, więcej spacerować, jest taki piękny dzień, nie zmarnuj tego, jeszcze tylko kilometr i zawrocisz...". No i głupia posłuchałam..

Moj obrońca Harnaś, a w oddali zakręt.


Skręciłam. Po około 100 metrach zobaczyłam dom.. spoko, to zapewne dom właściciela tej wielkiej farmy. Idąc dalej, podziwiałam naturę. Mój wewnętrzny spokój nagle został przerwany. W pewnym momencie zorientowałam się, że stoję przed otwartą bramą tej posiadłości, a na jej tarasie śpią dwa rottweilery. I tu jak na filmach.. cholera (!) nie mogły spać dalej, najpierw jeden podniósł głowę, przechylił ją na bok, popatrzył.. szczeknął. Oczywiście jego brat bydlak momentalnie się obudził i zerwał się "na łapy". Zaczęły biec. Biegły naprawdę szybko... I my też bieglismy. A właściwie to ja spierdzielałam a mój tchórz Harnasko nagle stał się wielce odważny i wyjąc ciągnął niemilosiernie w ich stronę, jak wielki rycerz obrońca. Nie wiem, czy te dwie czarne bestie były tego nauczone, ale na szczęście nie wybiegły za bramę. Szczekały, warczały i rzucały się biegnąc wzdłuż płotu (który jak to na farmach, składał się z dwóch poziomych drutów i płotem de facto nie był). W każdej chwili mogły nas zeżreć, na szczęście tego nie zrobiły.

Po około 500 metrach w końcu nastąpiła cisza. Mokra jak szczur, z trzęsącymi się rękoma, zatrzymałam się i odpaliłam papierosa. I nagle uświadomiłam sobie, że spierdzielaliśmy w złą stronę.. bo z tego wszystkiego, zamiast zawrócić, uciekałam prosto, oddalając się od domu. Teraz już nie mogłam wrócić ta samą drogą i ryzykować, ze jednak te dwie bestie zmienią zdanie i postanowią zjeść Harnasia a mnie poturbować. Zostało mi iść prosto, dalej w pole. Problem w tym, że w Australii taka droga może się ciągnąc przez 20-30 kilometrów bez żadnego skrętu.. No cóż. Przynajmniej ten durny głos w mojej głowie się w końcu uciszy.. bo teraz to już na pewno będziemy mieli dłuuuugi spacer.

Przynajmniej po drodze mogliśmy podziwiać kangury. Zdjęcie niewyraźne bo jakoś nie miałam humoru żeby próbować zrobić lepsze.

Dalej było dużo potu, łez, wyrzutów sumienia, że nie mam przy sobie telefonu, myśli typu "a co jak zastanie mnie tu noc i będę musiała wybudować szałas..". Szliśmy żwirówką, później asfaltem i znów żwirem.. później.. duuzo później zobaczyłam znak "Welcome to Streaky Bay" co oznaczało że przynajmniej jestem już w swojej wiosce. Po około 2 godzinach i w sumie jakichś 8-10 km dotarłam do domu.

Tak poznałam psy sąsiada.