niedziela, 27 października 2013

Delfiny, lwy morskie - czyli jak sie bawi Australia :D


Wróciliśmy z naszego pierwszego "namiotowania". Z przykrością muszę stwierdzić, że wrażenia ze spania w namiocie na Australijskim campingu zostały przykryte przez to co działo się później. Ale od początku..

Prowadzeni żądzą spędzenia nocy "pod chmurka" od paru tygodni wyczekiwaliśmy okazji. Kilka dni temu przeszukując internet w poszukiwaniu ciekawych miejsc, w które moglibyśmy się wybrać, trafiłam na stronę Eco parku, który oferuje rejsy i pływanie z lwami morskimi. A to wszystko w Baird Bay, malej wioseczce 60 km od Streaky. To był strzał w dziesiątkę. Po pierwsze blisko, wiec nawet gdyby nie udało się nam rozstawić namiotu można wrócić do domu, po drugie - taka atrakcja!

Wczoraj rano, z błaganiem w oczach wyszeptałam do Z.: "Skoro już tam jedziemy, to może moglibyśmy popływać?" Tutaj muszę dodać, że Z. wody boi się panicznie.. i wszelkich aktywności z nią związanych także. No może oprócz prysznica :) Ale widząc jak mi zależy, serce mu zmiękło i pomysł zaakceptował, z wielkim zastrzeżeniem, że on z łódki nie zejdzie za żadne skarby i jeśli zacznę się topić albo zaatakuje mnie rekin to mam go nawet nie wołać. Zadzwoniliśmy wiec i zabukowaliśmy 2 bilety na rejs.

Po pracy szybkie pakowanko i wyruszamy. Do miejsca docelowego dotarliśmy około 16:30. Malutkie pole "namiotowe" wyglądające tak naprawdę jak parking. Zaczęliśmy zabawę z namiotem.. Pogoda była przepiękna, trochę się zmachaliśmy ale już po godzinie nasze królestwo było w jednym kawałku.


Z zadowolony z naszej pracy, prezentuje się przy namiocie. To co ma na głowie to siatka chroniąca przed inwazja krwiożerczych much i komarów.

Noc do spokojnych nie należała.. Nagle zaczęło grzmieć i lać a wiatr machał naszym "domem" na wszystkie strony. Na szczęście nie przemokliśmy a konstrukcja wytrzymała wichurę. Tylko spania było mało.. przynajmniej dla mnie i Z., bo Harnaś miał w głębokim poważaniu huragan i spal jak zabity, w dodatku chrapiąc. Jak tylko zaczęło się robić jasno, wstaliśmy.. Byla może 5:30 rano.

Po śniadanku, długim spacerze z Harnasiem i uprzątnięciu burdelu w namiocie, wyruszyliśmy do Eco parku. Znaleźć go nie było trudno, bo wioska liczy może z 10 domów. Wycieczka zaczynala sie chwile po 9:00. Okazało się, że właścicielami tego przybytku są klienci apteki, których znamy i widujemy.. W sumie nie powinno mnie to dziwić bo przecież jesteśmy jedyną apteką w promieniu może 200 km, wiec jakby nie było każdy jest naszym klientem :) W oczekiwaniu na resztę uczestników, popijając kawkę, gawędziliśmy z Trish - żoną właściciela.

Około 9:00 dostałam "piankę", którą miałam założyć jeszcze przed wejściem na pokład. Zdziwiłam się, że nigdzie przy plaży nie widzę łodzi, która moglibyśmy popłynąć w głąb oceanu. Przy brzegu zacumowane było jedynie kilka "szalup" w których zmieściło by się może 6-7 osób. Spytałam.. a odpowiedź zwaliła mnie z nóg. To właśnie takim wypierdkiem płyniemy... No trudno, trzeba sobie jakoś radzić. Wbiłam się w piankę, wzięłam ręcznik, sunscreen, aparat, drugi aparat do robienia zdjęć pod wodą i bladego jak ściana Z. i wyruszyliśmy zasiąść wygodnie na naszym luksusowym jachcie. 

Alan - kapitan i właściciel, widząc że jesteśmy dwoma przerażonymi ludkami, nie mającymi nic wspólnego z wodą i oceanem, starał się o nas zadbać wyjątkowo. Naprawdę niesamowity człowiek.. cały czas upewniał się, że wszystko jest w porządku. Jak tylko wypłynęliśmy łódka zaczęła się machać i bujać na wszystkie strony, Z. zrobił się zielono-szary.. Alan zaczął się śmiać, że tutejsze rekiny nie atakują Polaków a już tym bardziej Egipcjan. Ale nam na początku do śmiechu nie było, bo jeżeli ktoś wcześniej nie miał do czynienia z oceanem, to pływanie po nim malutką łódeczką jest prawdziwym hardcorem. Początkowy plan zakładał podpłyniecie do wyspy Jones Island, u której wybrzeży znajduje się kolonia lwów morskich, pływanie i zabawę z nimi w "w miarę" płytkiej wodzie (jakieś 3-4 metry głębokości) a następnie wyprawę do ujścia zatoki Baird i jeżeli szczęście dopisze, pływanie z delfinami. Alan stwierdził jednak, ze najpierw popłyniemy do delfinów, bo wiatr staje się silniejszy i później nie wiadomo czy będzie to możliwe. Z delfinami osoby bez przygotowania, czyli kursu pływackiego i jakiegoś nawet podstawowego kursu nurkowania, pływać nie mogą. Powód jest prosty - to już nie tylko zabawa, to otwarty, głęboki na przynajmniej 30 metrów ocean, z falami i innymi stworzeniami morskimi np. rekinami. Nawet delfiny przy nieumiejętnym się z nimi obchodzeniu, potrafią być agresywne. Na łodzi było nas 8, dwie kobiety Australijki, dwóch francuzów turystów, ja i Z., Alan i jego pomocnik, około 20 letni przystojniak Mike. Oczywiście wszyscy oprócz mnie i Z. byli już w tej materii doświadczeni. Po kolei powskakiwali do wody i dryfując na brzuchach pływali miedzy delfinami. Ja zostałam na łodzi. W pewnym momencie Alan powiedział, że nie może pozwolić żebym to przeoczyła. Kazał mi założyć "kolo ratunkowe" i stwierdził, że po prostu przypnie mnie do nogi Mika, który jest z innymi w wodzie, tak żebym nie odpłynęła. Byłam przerażona bo nie spodziewałam się, że mi na to pozwolą, poza tym moje umiejętności pływackie kończą się na "żabce" na basenie a tutaj raczej to nie zda egzaminu. Nie mogłam odpuścić.. trzęsąc się jak galareta usidlam na brzegu łódki. Po chwili podpłyną Mike i przywiązał moje kolo do swojej kostki. Skoczyłam.

Zimno - pierwsza myśl. Ja pierdziele, coś się o mnie otarło! - druga myśl. O Boże, utonę, zginę, delfin mnie przygniecie, to już koniec.. - trzecia myśl. Początkowe parę sekund paniki, kilka głębokich wdechów i byłam gotowa. Mike pokazał mi jak się mam położyć na wodzie, jak używać maski i pod jakim katem powinnam patrzeć wgłąb. Zanurzyłam głowę, pół metra pode mną zobaczyłam wielkie, szaro-białe stworzenie. I drugie niżej. I trzecie obok. Rozejrzałam się w obie strony - byłam dokładnie "nad" stadem liczącym 5-6 delfinów. Zaczęłam się przyglądać, ten najbliżej mnie był wielki, może 3 metrowy.. i WCALE nie wyglądał tak słodko jak na filmach. Byl przerażający.. jego skora nie była gładka i lśniąca, była pokryta bliznami zapewne od walk z innymi stworzeniami, szaro-biaława. Czułam każdy jego ruch, gdybym wyciągnęła ręce, mogłabym go dotknąć. Ale to nie oceanarium, w którym są oswojone i wytrenowane zwierzęta. Zostaliśmy poinstruowani, ze chociaż zazwyczaj przyjazne, delfiny te to nadal dzikie stworzenia, którym wchodzimy do domu i które mogą się zezłościć.


Początek przygody.


Delfiny pływały tez przy samej łodzi, dając Z. szanse na piękne fotki.


Wypatruje :)


Stado.

Delfiny po 10-15 minutach zapewne miały nas dość. Po prostu odpłynęły. Wróciliśmy na łódkę, kolej na lwy morskie, tzw. uchatka australijska. Po około 10 minutach byliśmy na miejscu. Alan zagwizdał w specyficzny sposób i nagle byliśmy otoczeni przez 20-30 stworzeń, bawiących się, skaczących, pływających dookoła łodzi. Po kolei powskakiwaliśmy do wody, ja oczywiście ze swoim kołem i Mikiem (co mi w sumie bardzo nie przeszkadzało, bo Mike wiedział gdzie płynąć żeby zobaczyć najwięcej, dzięki czemu i ja zobaczyłam dużo). Lwy morskie, hm.. dzikie stworzenia uwielbiające ludzi. Jak szczeniaczki, jak tylko wylądowałam w wodzie zaczęły pływać wokół mnie i skakać. Mike parę razy zanurkował żeby dać buziaka jakiemuś osobnikowi śpiącemu na dnie. Woda nie była głęboka, jakieś 3-4 metry wiec widziałam wszystko. Tu się już nie bałam, pływałam dookoła i robiłam zdjęcia moim wodoodpornym aparatem. W pewnym momencie Mike powiedział żebym spojrzała pod siebie. Na dnie siedział wielki osobnik - prawdopodobnie około 350 kilo i się na mnie patrzył. Zamarłam, bo chociaż wiedziałam, ze nic mi nie zrobi, nawet jego rozmiar może wywołać paraliżujący strach. Po paru sekundach ruszył w moja stronę kręcąc "beczki".. Opłynął nas ze 2 czy 3 razy i ruszył w stronę wyspy. Zaskakujące jest jak poszczególne osobniki różnią się od siebie wyglądem i wielkością. Pływały z nami lwie dzieci, malutkie i przesłodkie, potrafiły podpłynąć i dotknąć nosem nogi czy ręki, tylko po to żeby zaczepić i zwrócić na siebie uwagę, a później uciec wirując w wodzie. Ale były tez wielkie i przerażające osobniki, które mimo ze przyjazne zachowywały dystans.


Przez tego malucha zostaliśmy przywitani :)


Najpiękniejsza <3


A na wyspie pełen relax..


I opalanko - co widać po kolorze tego osobnika :D


Ja, Mike i nasi goście :D



Zabawa wśród ludzi :D Dwa salta i można zaczepiać dalej.

Zawieram przyjaźnie ..


pływamy :)

Z lwami morskimi spędziliśmy kolejne 30-40 minut. Nie wytrzymałam do końca.. po jakichś 25 minutach weszłam na pokład i przykryłam się 3 kocami. Jedna z Australijek wyszła zaraz po mnie, wchodząc po schodkach na łódź, wyszeptała drżącym z zimna głosem "Badzo dzimno".  Okazało się ze jej rodzice byli polskimi imigrantami, a ona chociaż po polsku prawie nie mówi, jak mnie zobaczyła to nie mogla się powstrzymać :)

Nasza wyprawa trwała około 2 godzin. Kiedy wróciliśmy na lad miałam ochotę pocałować ziemie. To przeżycie, którego nie zapomnę do końca życia. Cos wspaniałego, przygoda o której mi się nawet nie śniło. Całość kosztowała nas 140$ od osoby, co można szczerze przeliczać 1:1, czyli jak 140 zł. Czy było warto? Nawet gdybym musiała zapłacić 500$ od osoby, byłoby warto.

Zwinęliśmy manatki, byliśmy w naszym kochanym Streaky przed 14:00. Nawet nie wypakowaliśmy nic z samochodu, byliśmy tak zmęczeni ze w momencie w którym nasze dupencje dotknęły łóżka, zapadliśmy w sen zimowy.. Wstaliśmy dosłownie przed chwila.. a ja mam poczucie ze dzisiejszy dzień, był jedynie pięknym snem..


 

2 komentarze:

  1. Zazdroszczę wyjazdu! Świetny blog, wspaniałe wpisy! Dodaję Cię do mojego bloga-katalogu skupiającego najlepsze polskie blogi wakacyjne: http://najlepszeblogiwakacyjne.blogspot.com/. Liczę na owocną współpracę, Marek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również zazdroszczę. Chciałbym się również wybrać na taki wyjazd życia.

    OdpowiedzUsuń